[singlepic id=2073 w=600 float=center template=caption]
[divider]
To ciągle jeszcze nowość w Polsce, chociaż na zachodzie jest już od wielu lat. Split = dzielić, board = deska, czyli dzielona deska snowboardowa. Tylko po co?
[divider]
[singlepic id=2080 w=400 float=right template=caption]
Jako się rzekło jeszcze zanim zima 2011/2012 zawitała do kalendarza, ten biały sezon miał być inny niż dotychczasowe. Zainteresowałem się tematem splitboardu, czyli sprytnego urządzenia, które łączy dwa sporty – skituring i snowboard. Długo trzeba było jednak czekać na dogodne warunki, ale wreszcie nadeszły. Mamy w górach dobrze ponad metr śniegu. Oznaczenie szlaków, na które latem trzeba zadzierać głowę do góry na drzewa, teraz znajduje się gdzieś na wysokości kolan. Miejscami dość mocno przerzedzone lasy stwarzają idealne warunki, jak na polskie możliwości, do uprawiania jazdy pozatrasowej – czyli freeride’u. Można to robić na desce lub na szerokich nartach. Jakkolwiek by nie było, ta dyscyplina ma to do siebie, że trzeba dostać się w miejsca, gdzie jeszcze nikt nie zjeżdżał by rozdziewiczyć biały proszek (że się tak wyrażę).
Moim sposobem na to jest od teraz splitboard. Oto pomysłowi ludzie dali możliwość snowboardziście rozdzielić deskę na dwie narty, zamontować foki i w wygodny sposób poruszać się po puchu. Po wyjściu na górę, deskę można dość szybko złączyć i cieszyć się wolną (choć szybką) jazdą, gdzie decha poniesie.
Oto pierwsze spostrzeżenia z użytkowania splitboardu Atomic Poacher
[singlepic id=2077 w=200 float=right template=caption]
Pierwsze zjazdy odbyłem w Szczyrku korzystając z wyciągów. Okazało się, że deska złączona z dwóch oddzielnych kawałków, spięta w 3 miejscach i dodatkowo przytrzymana wiązaniami butów, jest wystarczająco sztywna, by bez obaw na niej zjeżdżać po miękkich trasach. Na nawierzchni twardej nie daje już takiego komfortu, ale przecież nie do tego ona służy.
Teraz przyszła kolej na użycie jej w pełnym zakresie, czyli od podejścia w trybie rozłączonym, aż do zjazdu w puchu w trybie monolitycznym. Jakie są moje wrażenia? Otóż, po pierwsze łączenie i rozdzielanie deski zajmuje jak na razie niewprawnej osobie ok. 15 minut. Jestem przekonany, że uda się dojść do wprawy i zamykać w czasie nawet 5 minut.
Po drugie, wszystkie elementy są przemyślane i dobrze do siebie pasują. Dzięki temu dzielenie i łączenie deski charakteryzuje się prostotą, co pozwala wykonywać tę czynność nawet w rękawiczkach i trudnych warunkach atmosferycznych. Najwięcej kłopotu, wbrew pozorom, sprawiają foki, gdyż są one klejowe. Nowe foki mają na tyle mocny klej, że łapie się on wszystkiego i trudno go oderwać od niektórych powierzchni. Trzeba uważać, żeby nie złączyć fok z niepożądanymi przedmiotami, a tym bardziej samych ze sobą. Ale ta cecha nie jest domeną tylko tego sprzętu, lecz wszystkich fok klejowych.
Poruszanie się jest także łatwe, a mówi to osoba, która nie jeździła nigdy na nartach. Cały sprzęt nie jest ciężki, więc męczarni strasznych przy podchodzeniu nie będziemy przeżywać. Jedynym chyba mankamentem, jaki dotychczas zauważyłem (ale może tak ma być) jest fakt, że foki dość mocno ograniczają także możliwość jazdy do przodu, co powoduje, że w płaskim terenie nie można zrobić długiego szusu, tak żeby narty poniosły chwilę do przodu. Należy cały czas maszerować, chociaż i tak jest to szybszy marsz niż u piechurów, których zostawiałem zwykle z tyłu.
Zobaczcie kilka zdjęć z przejścia trasą Szyndzielnia – Klimczok (podejście) i Klimczok – Bystra (zjazd) w Beskidzie Śląskim. Teraz pozostaje wyszukiwać ciekawe miejsca do uprawiania tego sportu. Więcej relacji, miejmy nadzieję, już wkrótce. A na pytanie tytułowe zdecydowanie odpowiadam: deska!
[clear]
[nggallery id=110]