Inspirujemy do aktywnego spędzania czasu poza domem na własną rękę lub z wartymi polecenia organizatorami.

Nigdy nie będzie takiego lata: Beskid Niski – Bieszczady [Rowertour, marzec 2016]

Nigdy nie będzie takiego lata: Beskid Niski – Bieszczady [Rowertour, marzec 2016]
Pokaż to swoim znajomym

Kiedy Bogusław Linda z ogromną tęsknotą melorecytował kolejne frazy piosenki „Filandia” przy nieśpiesznym akompaniamencie Świetlików, nie przypuszczałem, że i mi kiedyś trafi się takie „ostatnie” lato. Pod wieloma względami rzeczywiście nigdy już nie będzie tak samo, jak w roku ubiegłym, podczas letniej kanikuły, na trasie od Beskidu Niskiego po Bieszczady. Sporo rzeczy wydarzyło się wtedy pierwszy raz, stając się niepowtarzalnymi.

W grudniu 2019 roku ukazał się ostatni numer magazynu turystyki rowerowej Rowertour, z którym przez wiele lat współpracowaliśmy. Postanowiliśmy zaprezentować wszystkie nasze relacje i artykuły napisane dla Rowertouru. Sukcesywnie będziemy je dodawać i w rezultacie wszystkie (około 40) będą dostępne w tym miejscu: Fotowyprawy – Rowertour

W pigułce

  1. Nigdy nie będzie takiego lata: Beskid Niski - Bieszczady [Rowertour, marzec 2016]Trasa: Rzepiennik Biskupi → Gorlice → Bartne → Wołowiec → Nieznajowa → Krempna → Tylawa → Jaśliska → Szczawne → Komańcza → Nowy Łupków → Balnica → Cisna → Wetlina → Ustrzyki Górne → Stuposiany → Tarnawa → Bukowiec → Muczne → Stuposiany → Żłobek → Solina → Myczków → Lesko → Zagórz → (pociąg) Jasło → Rzepiennik Biskupi
  2. Długość: 450 km
  3. Ilość dni: 8
  4. Uczestnicy: 2
  5. Rowery: górskie fulle ze „sztycowymi” bagażnikami, koła 26 cali
  6. Mapy: Komplet od Wydawnictwa Compass, GPS z mapą topograficzną
  7. Przewodniki: Beskid Niski oraz Bieszczady na rowerach, Compass
  8. Noclegi: bacówki, schroniska PTTK, PTSM, namiot
  9. „Wino Truskawkowe”: polsko-słowacki komediodramat z 2008 roku powstały na podst. opowiadań Andrzeja Stasiuka pt. „Opowieści galicyjskie”. Stasiuk jest także współautorem scenariusza. Reżyseria: Dariusz Jabłoński, w roli głównej Jiří Macháček, aktor znany z filmów Petra Zelenki, muzyka: Michał Lorenc. Plenery: Jaśliska, okolice Krosna, Dukla, Magurski Park Narodowy.

Już samo planowanie wyprawy odbywało się inaczej niż zwykle, tj. tak by w terenie nie było improwizacji i niespodzianek. Precyzyjną trasę przejazdu opracował mój brat, dla którego miał to być pierwszy wyjazd rowerowy z bagażem. Samochodem stawiliśmy się u gospodarzy w agroturystyce „Zacisze”, z którymi wcześniej umówiliśmy się na przechowanie auta. Początkiem pętli rowerowej stał się Rzepiennik Biskupi leżący na skraju Beskidu Niskiego, a precyzyjniej mówiąc, na terenie Pogórza Ciężkowickiego, znanego mi już z dawnego i miło wspominanego wyjazdu. Trasa długości 450 km zaprojektowana w sporej mierze po szlakach pieszych i rowerowych mogła się udać tylko w przypadku sprzyjających warunków, na które przez ponad tydzień w nieprzewidywalnych górach mógł liczyć tylko szaleniec. A jednak się udało. Nigdy nie będzie takiego lata, już nigdy pogoda w Bieszczadach nie będzie taka piękna, a drogi takie suche i szlaki bez błota (prawie).

Zaczynamy w połowie sierpnia od rozgrzewki po asfalcie potrzebnej na rozkręcenie nóg i sprawdzenie jak zachowuje się namiot, śpiwory, materace i inne bagaże przytroczone do naszych w pełni amortyzowanych rowerów górskich. Pierwszy odpoczynek od upału znajdujemy na kolorowym przystanku autobusowym z wtopionymi weń fragmentami glinianych naczyń, co od razu przywodzi mi na myśl wspomnienia z Ukrainy, gdzie takich uroczo kiczowatych przystanków jest mnóstwo. Kolejnym cieniem i chłodem okrywają nas soboty drewnianego kościoła w Sękowej. Ta wpisana na listę światowego dziedzictwa UNESCO świątynia z 1520 roku jest, jak twierdzą niektóre źródła, najpiękniejszym polskim zabytkiem architektury drewnianej. Wnętrze podziwiamy niestety jedynie przez dziurkę od klucza ze względu na prowadzone w środku prace konserwatorskie.

Dalej ucinamy sobie krótką pogawędkę z jegomościem wypasającym stado owiec. Pod pachą trzyma długi drąg, przy pasie zwisają psie kagańce, a na głowie ma czapkę rapersko odwróconą do tyłu, choć pierwszą młodość ma już dawno za sobą. Łupiąc słonecznik narzeka na ciężkie czasy i zanikającą tradycję wypasania owiec. Chwilę później pod jedynym w okolicy sklepem jak z czasów PGR-ów znów mamy okazję porozmawiać. Tym razem z niepozorną kobietą, która, jak się okazało, wiele świata widziała, bo kawał życia spędziła w Stanach. Mimo to wróciła, by widok drapaczy chmur zastąpić Beskidami.

Coraz trudniej wznosimy się po asfalcie lekko pod prąd potoku w dolinie Siarki aż pod kolejną perełkę regionu – łemkowską cerkiew z XVII wieku, zupełnie niedawno, bo w 2013 roku, wpisaną także na listę UNESCO. Udaje nam się ją zwiedzić wewnątrz w towarzystwie turystów z Włoch. Bogate zdobienia służą obecnie dwóm społecznościom wyznaniowym – rzymskokatolickim i grekokatolickim. Za przełęczą Owczarską i przy niskim zachodzącym słońcu podziwiamy najpierw dość młodą cerkiew w Bodakach, a następnie kolejny rezultat kunsztu Łemków w Bartnem. Nocleg znajdujemy na werandzie bacówki PTTK na samej granicy Magurskiego Parku Narodowego.

Jak w „Winie truskawkowym”

Po nocy pełnej świeżego powietrza nabieramy ochoty na dalszą jazdę. Trzymamy się oznaczeń szlaków rowerowych i dość szybko wjeżdżamy do Wołowca. Tym razem tutejszą prawosławną cerkiew zachodniołemkowską oświetla poranne słońce. Wnętrze jest obecnie remontowane, a przy wejściu rzuca się w oczy komunikat dotyczący rygorów fotografowania. Uprzejmy, ale stanowczy przekaz powołuje się aż na trzy poważne instytucje – Metropolię Prawosławną w Warszawie, Wojewódzkiego Konserwatora Zabytków, a nawet Powiatową Komendę Policji. Swoiste zawłaszczanie dóbr kultury jawi się tu zadziwiająco. Ale ponieważ jesteśmy na wakacjach, więc traktujemy to z przymrużeniem oka, robimy zdjęcia i jedziemy dalej. Bardzo przyjemną ścieżką wzdłuż granicy parku, po „Winnym Szlaku Rowerowym” dostajemy się do Nieznajowej. Po drodze wielokrotnie zrywamy nici pajęcze rozstawione w poprzek rzadko uczęszczanej ścieżki. Musimy też pokonać kilka razy rzekę w nader dzikich miejscach, by stanąć na cmentarzu wysiedlonej w 1945 roku wsi łemkowskiej. Szlakiem konnym zjeżdżamy do asfaltu, który doprowadza nas do Świątkowej Małej i do Krempnej. W trakcie kolejnej pogawędki przysklepowej traktującej głównie o trudnych aspektach komunikacji autobusowej w czasie wakacji, gdy nie jeżdżą gimbusy, cieszymy się, że mamy swój własny transport bez rozkładu jazdy. Nie musimy na nic czekać. Wspinając się wzdłuż potoku Wilsznia stajemy ponownie na granicy parku. Nie dziwią nas już sprzeczne oznakowania, charakterystyczne bodaj dla każdej z osobna dyrekcji dowolnego parku narodowego w Polsce. Pod tabliczką gęstą od zakazów i przekreślonych aut, motocykli, rowerów, koni, namiotów, zrywanych kwiatków czy łapanych motylków, widnieje znak szlaku konnego, a mapa pokazuje ścieżkę rowerową. Bardzo przyjemnie, raz drogą gruntową, raz po trawie, to znów w otwartym terenie z pięknymi widokami, to innym razem w lesie, dostajemy się wreszcie do Tylawy. I o dziwo, mimo tej suszy i upałów, na rowerach dźwigamy błoto. Po obiedzie, ostatnie kilometry pokonujemy leniwie jedną z główniejszych dróg, co i tak w tym rejonie Polski oznacza znikomy ruch samochodowy. Kończymy w magicznej miejscowości – w Jaśliskach. Na nocleg zostajemy w samym jej centrum, w schronisku „Zaścianek”. Czując na własnej skórze klimat filmu „Wino Truskawkowe” wtapiamy się w ten magiczny realizm i mimowolnie uszlachetniamy w półmroku niezwykłą pospolitość tego miejsca. Jeszcze wieczorem idziemy pod jarzące się światłem okienko piekarni. Wtykamy głowy do środka, nozdrzami chłoniemy zapachy wypieków i w taki zapomniany już sposób kupujemy świeżutkie pieczywo i szykujemy zasłużoną gorącą kolację w obszernej kuchni wyposażonej w naczynia i emaliowane garnki, jak u najlepszej wiejskiej gospodyni.

Nazajutrz okrążamy raz jeszcze rynek oświetlony delikatnym słońcem, mijamy zaparkowanego czerwonego Żuka, co na początku wieku hybrydowych samochodów jest nie lada rzadkością i kierujemy się w stronę Komańczy. Szosę pełną braku samochodów opuszczamy w Wysłoku Wielkim. Pod dawną cerkwią greckokatolicką św. Onufrego, a obecnie kościołem katolickim spotykamy większą grupę rowerzystów podróżujących w tym samym kierunku co my, lecz bardziej luksusowo, wybierając pod koła gładki asfalt. My odbijamy na żółty szlak i przez wschodniokarpacki grzbiet pasma Bukowicy przedostajemy się do Woli Piotrowej. Przystajemy w cieniu prywatnego domu zaadoptowanego w części na sklep. Właścicielka prosi o dyskretne picie piwa pod sklepem. Podobno zdarzały się donosy na tego typu karygodne występki przeciw prawu. Ale w naszych głowach są wersety „Filandii”: „nigdy policja nie będzie taka uprzejma”. Nie mamy się więc czym przejmować, bo wiemy, że tegoroczne lato chroni nas pod każdym względem.

Nieco dalej mijamy reklamę wypożyczalni rowerów z napisem „bo rowerem zobaczysz więcej”. W Szczawnem fotografujemy drewnianą cerkiew z intensywnie zielonym dachem, a dalszą drogę do Komańczy urozmaicamy odbijając w gościniec biegnący wzdłuż Osławy i wedle torów kolejki wąskotorowej. Jesteśmy na granicy Cieśniańsko-Wetlińskiego Parku Krajobrazowego i stajemy się towarzyszami Transgranicznej Trasy Rowerowej. O śladach kolejki mówi zardzewiały krzyż św. Andrzeja. Zataczając łuk pod Karnaflowym Łazem dojeżdżamy do Komańczy, gdzie nocujemy w namiocie przy schronisku.

Nowy dzień to nowe wyzwania, a pogoda wciąż jak na gorącej Sycylii. W Radoszycach mamy przystanek pod cerkwią i tu też dowiadujemy się, że Radoszynianin, Aleksander Podwapiński był światowej sławy zegarmistrzem. Nie zważając na godzinę, wspinamy się na przełęcz graniczną ze Słowacją i zapomnianą ścieżką przedzieramy w kierunku Przeł. Łupkowskiej. Dzięki cennym informacjom z przewodnika Compassu sprawnie znajdujemy odpowiednią drogę i zjeżdżamy do torów niefunkcjonującej już kolei. Sprawdzamy akustyczne właściwości tunelu pod tą graniczną przełęczą Karpat Wschodnich i Zachodnich. Potem, na odremontowanej niedawno stacji Łupków wyczekujemy przez chwilę pociągu, który prawdopodobnie nigdy nie nadjedzie i opuszczamy to surrealistyczne miejsce, odwiedzone kiedyś przez Szwejka. Gdy dojeżdżamy opłotkami do Balnicy, gdzie kończy swój bieg Bieszczadzka Ciuchcia, właśnie przyjeżdżają turyści. Tłumnie schodzą na peron i mają parę chwil na skorzystanie z oferty sklepiku, którego pilnuje ziewający półpyskiem pies-wilk. W dalszą drogę ruszamy, gdy wraz z koleją w gęstwie puszczy opuszczają Balnicę niemal wszyscy. Wiedząc, że Pendolino tędy nie przemknie, bez obaw jedziemy wzdłuż torów. Docieramy do wreszcie Cisnej, lecz na nocleg zostajemy w Kalnicy.

Następnego dnia jedziemy główną trasą do Wetliny, potem na Przełęcz Wyżną, aż w końcu na – przynajmniej z nazwy – bardziej wyżną czyli Wyżniańską, chociaż de facto niższą o jakieś 20 metrów. Podjeżdżamy do bacówki PTTK Pod Małą Rawką, za zgodą pracowników schroniska chowamy rowery na zapleczu i zdobywamy pieszo Wielką Rawkę. Po powrocie pokonujemy jeszcze trochę kilometrów i na dach nad głową wybieramy schronisko w Stuposianach. Jak wiele wersetów „Filandii” zgrywa się z naszą wycieczką: „Słońce nie będzie już tak cudnie wschodzić, zachodzić. Księżyc nie będzie tak pięknie wisiał”. I dodać by trzeba, że gwiazdy już nigdy nie będą tak liczne. Jesteśmy w końcu w Parku Gwiezdnego Nieba „Bieszczady”, a tutejsze SSM jest punktem informacyjnym i jednocześnie gospodarzem częstych pokazów astronomicznych.

Platformy bez widoku

Wczesnym przedpołudniem wybieramy się na lekko do zakątków Rzeczpospolitej. Najpierw zarośniętymi „betonkami” szuramy pedałami po wysokiej trawie aż do Dźwinacza Górnego. To nieistniejąca wieś podzielona po wojnie granicą z ZSRR i wysiedlona. Dziś informuje o tym tablica, a dowody rzeczowe to pochyleni Jezusowie na porozrzucanych krzyżach cmentarza. W Tarnawie Wyżnej objeżdżamy kładki torfowisk wybudowane w ramach projektu „Karpaty Przyjazne Ludziom” i wciskamy się jeszcze bardziej na południe aż do Bukowca. Tu mógłby być piękny koniec Polski, ale zamiast tego jest smutny początek absurdu. Dyrekcja parku zabrania jazdy rowerem po pętli ścieżki przyrodniczo-historycznej „W Dolinie Górnego Sanu” do Beniowej, a na dodatek, jakby „na zachętę” do odwiedzenia jej pieszo, proponuje płatny parking dla rowerów. Zaś postawiona na tym odludziu budka służy jedynie sprzedaży biletów. Nie można w niej kupić choćby wody czy batona. Postanawiamy wracać. Kolejne kilometry mijają ze szczerą nadzieją na piękne widoki z reklamowanego od dawna tarasu widokowego, a nawet dwóch. Cóż, w tej części Bieszczad, pod zarządem BPN czekają zwiedzających jedynie rozczarowania. Owe platformy widokowe to ławki stojące na kamiennych płytach, z których przez zarośla widok nie jest imponujący. Ze współczuciem patrzymy na dyszących turystów podchodzących w przygarbieniu i pytających czy do platform jeszcze daleko. Zobaczywszy aż 16 km wcześniej tablicę reklamującą owe tarasy zapewne oczekują czegoś spektakularnego. Tymczasem my zatrzymujemy się jeszcze w Mucznem, które najpierw po wojnie podzieliło los innych wsi w tym regionie, a potem za czasów PRL-u było białą plamą na mapach. Teren W-3 dostępny był tylko dla dygnitarzy udających, że potrafią polować. Ustrzelony przez Jaroszewicza niedźwiedź nie był co prawda pastowaną świnią na smyczy udającą dzika, ale jak faktycznie wyglądało owo polowanie i kto niedźwiedzia rzeczywiście uśmiercił wie pewnie tylko ofiara, ale nie powie, więc pozostaje legenda. Późnym popołudniem wraz ze znajomymi podjeżdżamy samochodem na Przeł. Wyżną i zdobywamy pieszo Chatkę Puchatka.

Po drugiej nocy w gwiezdnym schronisku, w dalszą drogę ruszamy ponownie z bagażami. Na Przeł. Przysłup nad Żłobkiem opuszczamy wygodny asfalt i wpychamy rowery na grzbiet Żukowa. Na szlaku leżą gęsto powalone drzewa, pozostawione bezładnie tak, by nie dało się ich ominąć. Miało być szybko i wygodnie po nowej drodze, a wyszło jak zwykle – z przygodą za rękę. Na szczęście w drugiej części faktycznie mamy do czynienia już z szeroką, niedawno wybudowaną gładką trasą, która po wcześniejszej walce cieszy, ale i pozostawia niesmak, bo jak można w górach takie trakty budować i w ogóle to po co. W oddali widzimy po prawej przymglone zabudowania Ustrzyk Dolnych, ale na końcu żukowskiej autostrady skręcamy w stronę przeciwną – nad Solinę.

Cyrk nad Soliną

Zagubieni wśród masy turystów czujemy się jak w cyrku. Wirują karuzele, trzeszczą wszystkie elementy czeskiego Twistera, co jeździ „po celém světě od pólu k pólu”. Zapach waty cukrowej unosi się w powietrzu zmieszany z dymem smażonego karczku. Najmłodsze dzieci krzyczą, a nieco starsze trąbią. Półnadzy turyści prawie wszyscy zakochani spacerują za ręce, pływają w plastikowych kolorowych „garbusach” po zielonej wodzie, ewentualnie zalegają na plaży i wszyscy wyglądają na szczęśliwych. A Zenon z Akcentu akcentuje dobitnie i z polotem w rytmie disco polo „Taką cię wyśniłem”, choć pozostaje silnie wierzyć, że jednak nie śpiewa o tak wyglądającej Solinie. Z drugiej strony spomiędzy dmuchanych poduszek i trampolin przedziera się rozsądniejszy, lecz brzmiący w tej scenerii groteskowo głos Mariana z Alphaville „Shall I stay here at the zoo or should I go and change my point of view” (Czy mam zostać tu w tym zoo, czy powinienem pójść i zmienić mój punkt widzenia). Krupówki zdają się przegrywać w rywalizacji na kicz i komercję z tym, co dzieje się na zaporze wodnej Jeziora Solińskiego i w jej okolicy. Oszołomieni z trudem przedzieramy się na drugą stronę ocierając o liczne ciała, bynajmniej nie niebieskie. Podziw wyrażamy jedynie wobec ekologicznego ogromnego graffiti wykonanego niedawno na murze zapory i z nieskrywaną ulgą opuszczamy to smutne wesołe miasteczko i oddalamy się do Myczkowa.

W całorocznym schronisku PTSM znajdujemy nocleg i biesiadę przy ognisku z autochtonem, który zasiadł z nami, bo w poszukiwaniu towarzystwa nigdzie wcześniej nie spotkał godnych sobie kamratów. Fantastycznie, choć mimowolnie, wpisał się w melancholijne, lecz zdziwione nasze pożegnanie z Karpatami. Trzeba przyznać, że zjawił się na szczęście, bo pozostawił w pamięci jednak tą wyczekiwaną swoistą magię, która mimo wszystko należy się tej ziemi. Przeciągnął na właściwą stronę wspomnień o prawdziwych Bieszczadach, zacierając obrazy cyrkowej cepeliady znad Soliny. Gdy lokalny lump po prostu stawia nam wódkę, to uświadamiamy sobie, czym jest sedno tej krainy – to jej autentyczność i naturalność, to jej otwarci ludzie. Odkrywamy znów na nowo czym jest prostota opowieści, a nawet zwykłe milczenie pod gwiazdami choćby z nieznajomym.

Nazajutrz już bardziej z rozpędu, niż dla zwiedzania mkniemy do Zagórza. Tu wsiadamy do autobusu szynowego. Przed nami jazda z przesiadką, której nie ma. Bo chociaż pociąg zmienia numerację i jest już innym pociągiem, to jest to ten sam fizyczny pociąg, więc wysiadać nie trzeba, mimo że teoretycznie można zdążyć się przesiąść, gdyż na przesiadkę w takich warunkach przewoźnik przewidział aż 5 minut. Dojeżdżamy do Jasła i stamtąd jeszcze 40 kilometrów mozolnie pedałujemy po samochód. Ostatni dzień przynosi pierwszy deszcz. Nigdy nie będzie takiego lata.

 

Pokaż to swoim znajomym
Skomentuj przez profil Facebooka
Avatar
Mieszka w Bielsku-Białej, jest fotografem i poniekąd podróżnikiem. Zwiedza głównie na rowerze, a zimą zamienia rower na snowboard. Odwiedził dotychczas wiele krajów europejskich ze szczególnym ulubieniem Bałkanów. W dalsze wyprawy wybrał się do Wietnamu, Laosu, Armenii, Uzbekistanu oraz Gwatemali. Założył i prowadzi od ponad dwudziestu lat stronę fotowyprawy.com. Publikuje zdjęcia i teksty w magazynach internetowych oraz drukowanych. Ma na koncie kilka wyróżnień w konkursach fotograficznych oraz kilka wystaw fotografii. A poza tym robi jeszcze milion innych rzeczy niezwiązanych z turystyką.