Rumuńska kwadratura koła z ogonkiem

Pokaż to swoim znajomym

Po wielu latach nieobecności wracamy do Rumunii. Robimy sobie mocno aktywny wypad rowerowo-pieszy w otoczeniu najwyższych gór. Ale jak zawsze ciekawi jesteśmy też tego wszystkiego, co mają do zaoferowania ludzie – czy nadal żyją pomału, czy wciąż są gościnni oraz jak mocno zmienili swój kraj przez kilkanaście ostatnich lat.

 

Burek

Dla niektórych Rumunia to już Bałkany. Dla innych Bałkany zaczynają się bardziej na południe i przede wszystkim kojarzą się z krajami byłej Jugosławii. Rumunia jest na tyle dużym krajem, że całej do Bałkanów zaliczyć nie sposób, bo jakże to przygranicze z Węgrami czy Ukrainą nazywać Bałkanami? Ale ja mam własną i dość prostą definicję Bałkanów: jeśli kupisz w piekarni pysznego burka z serem, jabłkiem czy z mięsem, to znaczy, że jesteś na Bałkanach. I od burka nasz tegoroczny krótki pobyt w Rumunii, a więc na Bałkanach, właśnie się zaczął. Dojeżdżając samochodem do miejsca noclegu i startu rowerowego tripa, zatrzymaliśmy się na wymianę waluty w Alesd, czyli jednak całkiem niedaleko od węgierskiej granicy. I tam, przechodząc przez zagajnik na tyłach cerkwi, oblegany przez miejscowych spędzających czas na ławkach, trafiliśmy na piekarenkę. A w środku same rarytasy. I trzeba przyznać, że tak dobrego sera w burku dawno nie smakowałem. Fakt, że minęło sporo lat, gdy ostatnio odwiedzałem tę część Europy, ale mimo wszystko burek smakował wybornie – nie był zbytnio tłusty, a ser delikatny i nie suchy. Burka z Alsed jedliśmy jeszcze przez dwa kolejne dni.

Gościnność od pierwszego wejrzenia

Popołudniem dojechaliśmy do celu – jak się okazało, do przesympatycznych ludzi oferujących noclegi w miejscowości Sugag, która to leży na drodze Transalpinie, niespełna 30 km za Sebes. Zostaliśmy przywitani rakiją i jeszcze jedną smakową, lżejszą wódką. Bowiem ta lżejsza miała być dla Joanny, a ta mocniejsza dla mnie. Pani gospodyni poczęstowała nas nadto pysznym ciastem, a właściwie czymś w rodzaju pączka na ciepło z owocami i serkiem. Choć to my wcinaliśmy ten rarytas trzęsąc uszami, to pani kucharka zdawała się mieć jeszcze większą radość z tego faktu niż my. Młodzież przy domu dość gładko posługiwała się angielskim, więc wszystko udało się sprawnie omówić. A do omówienia mieliśmy niesygnalizowaną wcześniej sprawę dotyczącą pozostawienia auta na 4 dni i zaklepania noclegu po naszym powrocie. Wszak przez internet na Bookingu zarezerwowaliśmy tylko jedną noc, a w planie mieliśmy czterodniową wycieczkę bez samochodu z lekkim bagażem na rowerach. Nasz plan został przyjęty bez żadnych problemów. Do końca dnia pozostało więc tylko spakować rowery, uporządkować pozostałe rzeczy oraz zapasy jedzenia w samochodzie, a do rana dobrze się wyspać. Żaden z nadchodzących dni nie miał być lekki. To był raczej pomysł na sportowy urlop niż leniwe turystyczne szwendanie się po kraju i jego zwiedzanie. I tu z czystym sumieniem polecimy nasz nocleg: Casa Zorilor, Sugag.

[smart-grid row_height=”150″ last_row=”justify” margins=”1″ style=”8″ captions_color=”#8eba4d” captions_opacity=”0.85″ font_type=”google” google_font=”Roboto” font_size=”0.8em” lightbox=”image”]

[/smart-grid]

Rozgrzewka przez Sibin

Pierwszy z czterech dni miał być rozgrzewką i dolotem do początku trasy Transfogaraskiej. A zaczął się od dobrego podjazdu o różnicy wzniesień 500 m. Bocznymi drogami jechaliśmy do Sybina (Sibiu). Mijaliśmy raczej wioski niż miasta, ale wszędzie pod kołami mieliśmy bardzo dobrej jakości asfalt. Zresztą nie przewidywaliśmy inaczej, bo chociaż ja jechałem gravelem, który z szutrem sobie poradzi, to Joanna wzięła karbonowego, szosowego Treka, do którego opon przed startem władowała jakieś 10 atmosfer, więc pod kołami musiało być gładko. Rumuńskie wioski pamiętam sprzed 15 lat z pierwszego wyjazdu do Siedmiogrodu, więc teraz ten asfalt pomiędzy kolorowymi domami strasznie mi nie pasował. Tam przecież zawsze drogi były szutrowe, gruntowe lub wyłożone co najwyżej w centrum wioski jakimś nierównym brukiem. No ale cóż, kraj się rozwija i idzie do przodu, jak ten koń lub osiołek ciągnący wóz, któremu lżej.

Największą atrakcją tego dnia był niewątpliwie Sybin. Spędzając w nim półtorej godziny można powiedzieć, że jedynie go musnęliśmy. To jakby z „Dark Side of The Moon” posłuchać tylko bicia serca. Ale to wystarczyło, żeby uznać jego starą część za jedno z najładniejszych miast, jakie widziałem. I wcale nie kłamię, bo inaczej zawaliłby się pode mną Most Kłamców, przez który przeszedłem, a jednak stoi jak stał. Przyznam natomiast, że początkowo Sybina nie mieliśmy w planie, ale wjechaliśmy do niego z wygody, bo trasa przezeń prowadząca miała być łatwiejsza niż gdybyśmy pojechali przez Talmaciu, nieco bliżej gór usytuowane, a więc z większymi przewyższeniami na drodze. Dzień co prawda zakończył się najmniejszą sumą podjazdów z całej naszej 4-dniowej wędrówki, ale paradoksalnie najbardziej mnie zmęczył. I tak oto pierwszy bok kwadratu o boku 120 km zakończyliśmy pod wieczór w Kartisoarze (Cârţişoara). Znalezienie noclegu w miejscu tak turystycznym, jak początek Drogi Transfogaraskiej nie było niczym trudnym. Miejsc oferujących spanie jest mnóstwo, a luźny od turystów okres po letnim sezonie daje możliwości przebierania w ofertach.

Wszystkobalea

Jest środek tygodnia – środa, budzimy się dość wcześnie i czym prędzej startujemy na trasę. Czeka nas suma podjazdów przekraczająca 2.000 m i droga o długości dobrze ponad setkę km. Na szczęście coś, co dla niektórych może być zmorą, dla nas jest zaletą – a mianowicie, co prawda długi i dość trudny, ale jednorodny i zwarty podjazd, nierozwleczony na dziesiątki kilometrów, lecz skupiony na pierwszych trzydziestu. Wolę swoją pracę wykonać szybko, od razu w całości, a potem już tylko odpoczywać. I tak oto z wysokości 500 m n.p.m. wdrapujemy się na 2.050. Początkowo dość monotematycznie, ciągle przez las, drogą o niezbyt stromym nachyleniu, a w końcowej fazie już spektakularnie serpentynami wijącymi się w otwartej przestrzeni. Chcąc nie chcąc, co rusz przystajemy, robimy zdjęcia i podziwiamy otoczenie. Pogoda nam dopisuje od pierwszego dnia i taka pozostanie do samego końca, co czyni nas raczej szczęściarzami, żeby na przełomie września i października trafić na taką aurę w, bądź co bądź, wysokich i kapryśnych przecież górach Karpat Wschodnich. Jeszcze po drodze przystajemy przy dolnej stacji kolejki, która spod okolic wodospadu wwozi chętnych do najwyższego punktu drogi. Wodospad nazywa się Cascada Balea i jest to uskok górskiej rzeki Balea, kolejka ma na imię Telecabina Balea, a na samej górze mamy jezioro Lacul Balea. Przy dolnej stacji jest spory ruch turystów, bo Rumunii kuszą suszonym mięsem, dobrymi serami, langoszem, a także pamiątkami, choć te mają mniejsze branie niż smakowanie specjałów przy bałkańskiej muzyce. Co by nie mówić, wszystko jest tu „balea”.

[smart-grid row_height=”150″ last_row=”justify” margins=”1″ style=”8″ captions_color=”#8eba4d” captions_opacity=”0.85″ font_type=”google” google_font=”Roboto” font_size=”0.8em” lightbox=”image”]

[/smart-grid]

Zmiana czasu

Jesteśmy wreszcie przy jeziorze. Piękne miejsce, choć w swoisty dla Rumunii sposób, podobnie jak poprzednie, obłożone straganami. Góry w otoczeniu są jeszcze wyższe, ale na szczęście nie musimy się na nie wdrapywać, bo żeby dostać się na drugą stronę, zanurzamy się w tunel. W ten sposób zaoszczędzamy circa 200 m podjazdu, które czekałoby nas, gdyby trasa Transfogaraska miała je pokonać w klasyczny sposób. Po drugiej stronie droga nie jest już tak spektakularna – mniej serpentyn, ale na urokliwość terenu nie można narzekać. Można jedynie pomarudzić na jakość asfaltu – jest średni. Im niżej, tym nachylenie łagodnieje, aż w końcu znów trzeba zacząć pedałować. W okolicy sztucznego zbiornika Vidraru droga na przemian wznosi się i opada wprowadzając monotonię. Ale z niej w sposób błyskawiczny wyciąga nas ruszająca się głowa niedźwiedzia. Tak, siedzi sobie miś tuż za barierką i patrzy. Przejeżdżamy koło niego w odległości niespełna 2 metrów tylko dlatego, że go od razu nie zauważyliśmy. Jest dla nas mega atrakcją, a dla Joanny spełnieniem marzenia o zobaczeniu niedźwiedzia na żywo. Od tego momentu mijający czas liczymy nie w kwadransach, lecz w niedźwiedziach. Niedźwiedź to nie miś, co sprawia, że zaczyna się robić dosłownie gorąco, a tętno idzie w górę, chociaż jedziemy w dół. Kolejne misie nie siedzą już tak grzecznie za barierką lecz na drodze. Jeden nawet stoi na łapach i patrz prosto na nas. Na drodze pusto. Postanawiamy poczekać na samochody. W końcu jedzie jeden, a za nim kolejny. Machamy do kierowców i prosimy o wsparcie, czyli osłanianie nas. Kierowcy reagują ze zrozumieniem. Zwalniają na wysokości mijanego misia i pomagają nam w ten sposób pod osłoną samochodu omijać kolejne grubaśne czworonogi. Poniżej mamy większą grupkę misiów, a co gorsza po obu stronach drogi i w dodatku z młodymi. Ale i tym razem udaje się schronić za samochodami. Ufff! Adrenalina jest całkiem spora.

Pod koniec trasy przejeżdżamy przez sporych rozmiarów zaporę i kręcimy dwa niedźwiedzie czasu lekko w dół, aż wreszcie dostajemy się bliżej cywilizacji i tu ponownie czas biegnie w minutach. Osiągamy ostatecznie Curtea de Arges, gdzie na uboczu, już po zmroku znajdujemy nocleg. Tym razem było to trudniejsze niż wcześniej i załatwiane przez pomocnego Rumuna dzwoniącego gdzie trzeba. Nocleg jest dwa razy droższy niż poprzednie, nie ma kuchni, ale my nie mamy wyjścia. Czas przecież odpocząć od zmęczenia fizycznego i nadmiaru wrażeń. Był niejeden bear, więc czas na niejeden beer. A potem do spania.

Dogrzewka przez Horezu

Przed nami druga połowa wycieczki, którą zaczynamy od „dolotówki”, lub jak kto woli „dogrzewki”, skoro wcześniej była rozgrzewka. A mam na myśli przejazd z południowego końca Transfogaraskiej na południowy początek Transalpiny, na co potrzebny jest cały dzień, bo to 110 km jazdy z sumą podjazdów 1.500 m. Ponieważ chcemy to zrobić w ciągu jednego dnia i tylko i wyłącznie asfaltami, nie mamy za wielkiego wyboru i musimy korzystać z dość ruchliwych dróg, a gdzie tylko się da, zjeżdżamy na mniej uczęszczane szlaki samochodowe. Najciekawszą atrakcją całego dnia jest monastyr Polovragi usytuowany u bram głęboko wciętej doliny, a raczej kanionu rzeki Oltet. Monastyr nie bez powodu wpisany jest na listę UNESCO. Najpierw wita nas zdobioną drewnianą bramą, przywołującą wspomnienia z Maramureszu. Dalej jest długie, zadbane i ogrodzone dojście i wreszcie mury otaczające piękną świątynię w całości opowiedzianą malowidłami ściennymi. Dla mnie jednak zadziwiającą ciekawostką był fakt, że nikt nie zwracał na nas żadnej uwagi. Jakieś osoby robiły drobne porządki, jakaś mniszka w środku głośno się modliła, kilku turystów chodziło z aparatami. Także i my z komórkami w ręku i w strojach rowerowych (krótkie spodnie) weszliśmy do środka nie zawracani przez nikogo. Z moich wspomnień w ortodoksyjnych cerkwiach nie jest to dozwolone. Zawsze, gdy zwiedzałem takie miejsca, kazano nam zakładać długie spodnie i zakrywać ramiona, a o robieniu zdjęć zwykle nie było mowy, a już na pewno nie bez opłaty. Co prawda przed klasztorem stoi budka służąca do kupowania pozwolenia na fotografowanie, ale jakoś nikt dobrowolnie z niej nie korzystał. Dalej w głębi doliny za klasztorem, ciągnie się droga przyklejona do wysokich ścian wąwozu, która doprowadza do Jaskini Polovragi. Cały ten obszar warty jest poświęcenia mu więcej czasu, ale nie wszystko można mieć, gdy jest się na wyprawie rowerowej, a plan czeka na realizację. Tym bardziej pominęliśmy wcześniej jeszcze inną cerkiew UNESCO – w Horezu i kto wie jakie jeszcze inne atrakcje. Chętnych poznania podobnych sakralnych obiektów tego regionu, odsyłam do obszernego artykułu na blogu „Życie Dookoła Podróży”. Jego autorka przejechała niemal identycznie odcinek od Cuerta de Arges do Novaci, tyle że zrobiła to samochodem, więc miała więcej czasu, by zajrzeć głębiej w rumuńską niezwykłą rzeczywistość kulturowo-przyrodniczą. Artykuł tutaj: „Między trasą Transfogaraską, a Transalpiną – co zobaczyć w północnej Wołoszczyźnie”.

[smart-grid row_height=”150″ last_row=”justify” margins=”1″ style=”8″ captions_color=”#8eba4d” captions_opacity=”0.85″ font_type=”google” google_font=”Roboto” font_size=”0.8em” lightbox=”image”]

[/smart-grid]

Kończymy dzień w Novaci. Znów znalezienie noclegu było łatwe. Najpierw, co prawda, namierzyliśmy go na Bookingu, ale i tak byśmy go nie przegapili, bo pani gospodyni siedziała przed bramą i wyłapywała każdego kto przejeżdżał, oferując mu spanie. Na miejscu byli już ziomale z Polski, ale oni przemierzali Rumunię na motocyklach. Co nieco porozmawialiśmy o ich i naszych przygodach i po zrobieniu ciepłej obiadokolacji zapadliśmy w sen. Sen musiał być głęboki i regeneracyjny, bo czwartego dnia czekała nas najcięższa przeprawa, której osobiście się obawiałem ze względu na jej długość i największą z dotychczasowych sumę podjazdów – miało być prawie 2.500 m up i trochę ponad 100 km do przebycia.

Powrót do przeszłości

Transalpina to trasa wznosząca się jeszcze wyżej niż Transfogaraska. A w ogóle to najwyższa droga samochodowa Rumunii. Jej pik to przełęcz Urdele 2.145 m n.p.m. I chociaż większość turystów słyszy w pierwszej kolejności o Transfogaraskiej, to może nie wie, że Transalpina jest bardziej urokliwa, zróżnicowana i po prostu ładniejsza i jednocześnie spokojniejsza. Owszem, Transfogaraska ma te swoje spektakularne alpejskie serpentyny, ale Transalpina ma rozległe widoki i krajobraz nadający się na szerokokątny obiektyw aparatu fotograficznego już od samego początku. Nie jest ukryta w lesie jak Transfogaraska. A jej niewątpliwą zaletą jest świetnej jakości asfalt, gdyż została nim pokryta dopiero 11 lat temu. Wcześniej była to dzika droga o nawierzchni szutrowej i podniszczonej. Ale przyznam, że taka właśnie mi się marzyła, lecz wówczas, ponad 10 lat temu, nie udało mi się tu zawitać. Mogę sobie tylko wyobrazić, że jej przejechanie pozostawiłoby niezapomniane wrażenie podobne do pokonania albańskiej, zupełnie dzikiej drogi zetkniętej ze ścianą monumentalnych Gór Przeklętych z Vermosh do Shkodry, którą miałem rozkosz przejechać w 2011 roku, a która, nota bene, obecnie też jest już asfaltowa.

Ale narzekać na pewno nie będę. Transalpinę, mimo swojego niewątpliwego uroku, charakteryzuje dużo mniejszy ruch samochodowy i motocyklowy niż na jej sławniejszej siostrze. Dzięki temu jedzie się przyjemniej, doświadcza spokoju, ciszy, a po świetnym asfalcie na dość lekkim rowerze kilometry pochłania się bez wielkiego wysiłku i ostatecznie to duże przewyższenie mnie nie przerosło. Być może nasze wrażenia są nieco zachwiane, bo Transalpina o tej porze roku szykuje się do sezonowego zimowego zamknięcia, stąd mniejszy ruch i pozamykana większość straganów, ale mimo wszystko nawet i o tej porze roku ruch na Transfogaraskiej był większy. Jest jeszcze jedna rzecz różniąca obie trasy. Transalpiny nie da się pokonać jednym podjazdem. Po podjechaniu około 1.000 metrów różnicy poziomów, zalicza się krótki zjazd do Rancy. Jest to miejscowość będąca w totalnej budowie z uwagi na rozwój znajdującego się tu ośrodka narciarskiego. Choć określenie trzech wyciągów ośrodkiem narciarskim jest pewnym nadużyciem. Dalej przez prawie 10 km droga wznosi się o kolejne 500 m na przełęcz Urdele. Tu zaczyna się zjazd, po którym następuje jeszcze jedno wzniesienie (150 m) i to wciąż nie wszystko – bez pedałowania można dostać się do rozwidlenia dróg w Obârşia Lotrului, a potem po odbiciu w lewo ponownie trzeba mocniej nacisnąć na pedały, żeby na długości 7 km wygrać z 400-metrowym podjazdem. I dopiero z tego miejsca zaczyna się 50 km sielanki i 1200 metrów obniżania wysokości. Zaś ostatnie 30 km do zamknięcia naszej pętli w Sagag to czyste szaleństwo dla fanów rowerów szosowych. Nieustanna jazda doliną wzdłuż opadającej rzeki, dokręcanie na wysokiej kadencji i jazda z prędkością nie spadającą poniżej 40 km/h. Coś podobnego przeżyliśmy tylko w Andorze (przeczytaj naszą relację z Pirenejów AD 2019).

[smart-grid row_height=”150″ last_row=”justify” margins=”1″ style=”8″ captions_color=”#8eba4d” captions_opacity=”0.85″ font_type=”google” google_font=”Roboto” font_size=”0.8em” lightbox=”image”]

[/smart-grid]

Rodzynek w burku, czyli Moldoveanu

I tak kończy się 4-dniowa przygoda rowerowa z lekkim bagażem, w stylu bikepackingowym, stanowiąca w pewnym sensie wzorcową, a może kiedyś urośnie do miana kultowej, pętlę umożliwiającą „zaliczenie” w zwartej wycieczce dwóch najsłynniejszych dróg Rumunii.

Wisienką na torcie, a raczej rodzynkiem w burku, była piesza wędrówka na dach Rumunii, czyli na szczyt Moldoveanu. To ten tytułowy ogonek odstający nieco na bok, gdy spojrzeć na ślad GPS na mapie tego naszego kwadratowego kółka. Ale na opowieść o Moldoveanu przyjdzie jeszcze czas.

Sportowo lub turystycznie, byle w prawo

Jeśli czujesz się na siłach i chcesz wgrać na swój twardy dysk, który chowasz pod czaszką wspomnienia, jak to przemierzyłeś w Rumunii dwie najwyższe i kultowe drogi, rywalizujące na rekordowe sumy przewyższeń i spektakularne widoki z przełęczami alpejskimi, to wybierz się naszym śladem. Z perspektywy czasu, uważamy ten kierunek przemieszczania się (właśnie tak – z północy na południe Transfogaraską i z południa na północ Transalpiną) za najlepszy, a przejechanie całości w 4 dni za optymalne. Oczywiście to wszystko pod warunkiem, że kręcą cię wyzwania bardziej sportowe niż turystyczne. Jeśli jednak nie chcesz pominąć w okolicy żadnej atrakcji, wybierz się tu na cały tydzień lub nawet na dłużej i zwiedzaj. Każda forma jest właściwa. Najważniejsze to ruszyć z kanapy. I pamiętaj – nie dokarmiaj niedźwiedzi, nie przebijaj piątki, nie pozuj do selfie, nie patrz im w oczy i nade wszystko nie pożyczaj roweru!

Pokaż to swoim znajomym
Krzysztof

Mieszka w Bielsku-Białej, jest fotografem i poniekąd podróżnikiem. Zwiedza głównie na rowerze, a zimą zamienia rower na snowboard.
Odwiedził dotychczas wiele krajów europejskich ze szczególnym ulubieniem Bałkanów. W dalsze wyprawy wybrał się do Wietnamu, Laosu, Armenii, Uzbekistanu oraz Gwatemali. Założył i prowadzi od ponad dwudziestu lat stronę fotowyprawy.com. Publikuje zdjęcia i teksty w magazynach internetowych oraz drukowanych. Ma na koncie kilka wyróżnień w konkursach fotograficznych oraz kilka wystaw fotografii. A poza tym robi jeszcze milion innych rzeczy niezwiązanych z turystyką.