„Od dawna marzą mi się Pireneje” – to jedno krótkie zdanie wypowiedziane przez nią zapoczątkowało szereg czynności, które można by określić modnym słowem „projekt”. Jak sięgam pamięcią, to chyba tylko wyprawę po Armenii w 2010 roku nazwałbym projektem. Reszta to wyjazdy nieangażujące mnie zbytnio w fazie przygotowawczej. Dlaczego tym razem było inaczej? Na pewno głównym powodem była nowa, jak dla mnie, konwencja wyjazdu, a słowem kluczowym było „bikepacking”.
W tekście zacytowano słowa piosenki „Zostać mistrzem” zespołu Wilki (Robert Gawliński)
Gdyby nie Joanna, znów ciągnąłbym na wschód – na Ukrainę, a może dalej, do Gruzji lub na Bałkany. Pirenejów nie miałem na liście swoich marzeń. Ale pomóc komuś spełnić jego marzenie, a nawet przeżyć je z nim, będąc świadkiem codziennego zachwytu i samemu w to wchodzić, to bardzo przyjemna sprawa. Dlatego jedno zdanie wystarczyło, by kierunek zaaprobować i zaangażować się w realizację. W końcu Pireneje to góry, w dodatku dzikie, wysokie, piękne, odległe, a więc są czymś, co lubię bardzo i stanowi wyzwanie samo w sobie. Nie trzeba było mówić nic więcej. Musieliśmy jednak zacząć działać niemal od podstaw. Wszystko dlatego, że nie mieliśmy nawet rowerów nadających się w tą podróż. Ja wcześniej pozbyłem się leciwego górala, a Joanna na co dzień jeździ kolarką. Zanim więc mieliśmy zacząć pedałować po katalońskiej, spalonej słońcem ziemi, potrzebowaliśmy planu. I to dosłownie. Zaczęliśmy od wypełniania arkusza kalkulacyjnego. W kolejnych wierszach dodawaliśmy nasze potrzeby i związane z nimi koszty, a te urosły do zbyt wysokiej sumy. Przydałoby się wsparcie. Ponieważ od jakiegoś czasu rowery gravelowe są tym, co mnie kręci, zdecydowaliśmy, że na nich pojedziemy. Z pomocą przyszedł przedstawiciel marki Marin. Czuję do tej amerykańskiej firmy rodem z Kalifornii sentyment z racji mojego pierwszego górskiego roweru, który mam do dziś, a którym jakieś 25 lat temu odbyłem pierwszą dwutygodniową wyprawę sakwiarską. Po kilku rozmowach z Piotrem, pierwszy punkt z długiej listy potrzeb, mogliśmy odfajkować. Marin Nicasio i Gestalt X11 miały do nas trafić dwa tygodnie przed planowanym terminem wyprawy. Brakowało nam jeszcze „tylko” całej reszty – toreb podsiodłowych, lekkich i małych śpiworów, lekkiego namiotu i paru innych niezbędnych drobiazgów. Ale chęć realizacji planów, pomimo przeszkód była większa. I tak, puchowe śpiwory Cumulusa zdobyliśmy, genialny 2-kilogramowy namiot Fjord Nansen też nas odnalazł, a torby od niezastąpionego Kamila z Crosso również dotarły na czas. Trasa wycieczki wgrana do Garmina, bilety lotnicze kupione, sprzęt skompletowany, a w powietrzu już tylko cykanie zegara, które chcielibyśmy przyspieszyć.
Gdyby tak można zostawić wszystko
i udać się w podróż incognito
Zostać żebrakiem, albo pijakiem
Zostawić materialną przeszłość
Nic nie budować cieszyć się życiem
Wsłuchać się w ludzi i ich pragnienia
Budzić się wtedy, gdy wstaje słońce
Nie mieć niczego, oprócz cienia
Pilot umiejętnie sadza samolot na płycie bezimiennego lotniska Girona-Costa Brava. Trochę głupio się czujemy wysiadając każdy jedynie z małą biodrową torebką i pustymi rękoma. Pudła rowerowe wyjeżdżają po chwili na taśmie przeznaczonej dla wielkogabarytowych bagaży. Mamy tam wszystko, co będzie potrzebne przez najbliższe dwa tygodnie. Brakuje tylko cienia, by skrupulatnie podążał za nami. W przyjemnym chłodzie terminala przez kilka kwadransów skręcamy rowery, a gdy wreszcie rozsuwają się przed nami szklane drzwi, zderzamy się z gorącym hiszpańskim powietrzem i oślepiającym słońcem. Praktycznie od pierwszych do ostatnich kilometrów cień nas nie upuści. Czy to szczęście czy typowa pogoda – tego nie wiemy, ale dobrze nam z tym. Moglibyśmy od razu pedałować w góry, lecz w zamiarze mieliśmy rozpoczęcie pirenejskiej przygody od morza. Dlatego popołudnie spędzamy pedałując w stronę Costa Brava. Pierwszy widok na Morze Balearskie rozpościera się z serpentyn, gdy zjeżdżamy z masywu Ardenya. Na plaży w Sant Feliu jesteśmy już po zachodzie słońca i o zmroku dokonujemy niemalże rytualnej kąpieli przy odbijających się w lekko falującej wodzie światłach przystani. Wyjeżdżamy z miasta oświetlając sobie drogę czołówkami. Na dzikim kawałku zadrzewionego terenu rozkładamy jedynie sypialnię namiotu i szybko dopada nas sen. Przez następne kilka dni poranki będą trudne – bez kawy i herbaty. Zabraliśmy, co prawda, kuchenkę, ale butle Campingazu planowaliśmy kupić na miejscu, co długo się nie udawało.
Pierwszy pełny dzień wyprawy będzie dla nas jednym z bardziej intensywnych. W planie mamy dotarcie na Bioritme Festival – trwającą 4 dni, multikulturową, ekologiczną imprezę nie tylko muzyczną, organizowaną w tym roku siódmy raz w przepięknym miejscu nad sztucznym jeziorem Pantà de Sau w otoczeniu wysokich skał przypominających nieco Grand Canyon. Charakterystycznym miejscem na jeziorze jest wystająca z wody wieża kościoła Sant Romà. Najpierw jednak kierujemy się do Girony. Jedziemy ścieżką rowerową wytyczoną po dawnej linii kolejowej. Stacje są miejscami odpoczynku i informacji turystycznej, a droga prawie cały czas szutrowa. Przyjemne doznanie tak jechać wiele kilometrów trasą tylko dla rowerów. Wjeżdżamy wreszcie do centrum miasta, które szczyci się piękną, średniowieczną dzielnicą z mnóstwem dobrze zachowanych zabytków. Ale ponieważ nie miasta są naszym celem, tylko góry, nie spędzamy tu wiele czasu. Jedziemy na wschód tam, gdzie mapa przybiera intensywnie zielony kolor. Początkowo jeszcze asfaltem, a później wzdłuż jeziora kamienisto-szutrową drogą, po której nie jeździ dosłownie nikt. Jest tak pięknie, cicho i wciągająco, że nawet nie czujemy zmęczenia. Do bram festiwalu docieramy już pod wieczór. Najpierw mijamy ogromny parking z mnóstwem samochodów i już wtedy uświadamiamy sobie, że to duża impreza. Następnie wyprzedzamy kolorowy kołowy pociąg wożący ludzi między festiwalem, a miasteczkiem, aż wreszcie jesteśmy. No ale co z tego, skoro na wejściu stoi ochrona sprawdzająca opaski z chipami. Nie mamy takiej, a dziewczyny w informacji z trudem posługując się angielskim tłumaczą, że festiwal jest wyprzedany. Wskazują na kogoś, kto udzieli nam więcej informacji. Dowiadujemy się od niego, że nie ma żadnych szans na zakup biletu i wejście na festiwal. Nie pomaga nawet, że, co prawda cokolwiek na wyrost, ale przedstawiamy się, jako dziennikarze rowerowi z Polski. Ostatecznie jednak wpuszcza nas na teren kampingu. Mamy pozwolenie na pozwiedzanie. Samowolnie zamieniamy je na pozwolenie na nocleg i bardzo delikatne zasmakowanie klimatu tego miejsca. Młodzież gromadzi się przy kuchenkach, gdzie samodzielnie przygotowuje posiłki. Inni kupują gotowe rzeczy w strefie zdrowych śródziemnomorskich fastfoodów. Atmosfera iście hippisowska. Strudzeni dniem, korzystamy z łazienki i z lekką niepewnością rozbijamy namiot. W końcu co tam! Co najwyżej mogą nas wyprosić. Przecież nie usmażą jak Aborygeni nieproszonego Cooka. Głośną muzykę w różnych stylach słyszymy w półśnie do 4 rano. Rankiem ociągamy się ze zwinięciem obozowiska, ale nie z powodu niewyspania, lecz przez przepiękny widok, który poranne słońce oświetla przed nami. Nie rzucając się w oczy, o ile to możliwe, gdy jesteśmy jedynymi rowerzystami, opuszczamy teren kampingu i zaczynamy od aromatycznej kawy w centrum wioski w cudnie spokojnej kawiarence.
Trzeci i czwarty dzień podróży to przede wszystkim zbliżanie się do prawdziwych Pirenejów i walka z podjazdami. Najpierw dwukrotnie wjeżdżamy z wysokości ok. 400 m n.p.m. na poziom przekraczający tysiąc, a potem poprzeczka jeszcze się podnosi – przez 30 km wspinamy się w okolicę 2.000 m n.p.m., zjeżdżamy przez następne 27 km i znów mozolnie pniemy się w górę przez dalsze 25 km. Z takim falowaniem będziemy obcować w zasadzie codziennie aż do końca wycieczki. Po powrocie do Polski z lekkim uśmiechem porównamy to do przylegającej do Bielska-Białej przełęczy „Passo Przegibek”, bo podjazd ten liczy 6 km i mierzy zaledwie 300 metrów różnicy wzniesień.
Jesteśmy wreszcie u bram Andory. Nocujemy na kampingu, którego nikt nie obsługuje ani wieczorem, gdy dojeżdżamy, ani rankiem, gdy będziemy wyjeżdżać. Wciąż nie mając butli z gazem, robimy ognisko i poświęcamy mnóstwo czasu na ugotowanie wody i zaparzenie herbaty. Prosta, codzienna czynność sprawia nam mnóstwo frajdy. A od rana ponownie czeka nas sprzeciwianie się grawitacji. Na szczęście większość już pokonaliśmy dzień wcześniej, ale wciąż, do najwyższego punktu całej wyprawy na Port d’Envalira (2408 mn.p.m.) brakuje 800 metrów. To najwyższa utwardzona droga w Pirenejach i zarazem wielokrotny świadek wyścigów Tour de France oraz Vuelta a España. Zanim jednak dumnie staniemy na przełęczy dosłownie wjeżdżamy rowerami do McDonalds’a. W El Pas De La Casa nie znajdujemy bowiem nic, co bez obawy o wysokie ceny nadawałoby się do szybkiego i bezpiecznego spożycia. McDonalds, jaki jest, to wiadomo, ale przynajmniej jest przewidywalny. Solidne hamburgery z frytkami dodają tyle kalorii, że bez trudu osiągamy cel. Sama przełęcz rozczarowuje nas swym wyglądem. Na szczycie stoi kilka stacji, w których paliwo kosztuje ok 1 EUR. Na pewno cieszą kierowców, ale nie dodają miejscu uroku. Zresztą, jak się później okaże, cała Andora pozbawiona jest tego, do czego przez kilka poprzednich dni przyzwyczaiła nas Hiszpania, czyli znikomego ruchu samochodowego i przyjemnych bocznych, wąskich dróżek. Choć wcześniej w planie mieliśmy zdobycie najwyższego szczytu Andory, Pic de Coma Pedrosa (2942 m n.p.m.), to państewko na tyle nas zniesmaczyło, że korzystając z najdłuższego na wyprawie zjazdu opuściliśmy go jeszcze tego samego dnia i ponownie wjechaliśmy do Hiszpanii. W ten sposób pięćdziesięciopięciokilometrowy zjazd i spadek wysokości o niemal 1.800 m nie stał się dla nas przeżyciem kolarskim dekady. A nad naszym losem zapłakała nawet przyroda, pierwszy raz fundując nam deszcz w trakcie rozkładania namiotu.
Rozbijamy się na ogromnej polanie, z trudem wypatrzonej w ciemnościach skończonego dnia. Poranek dodaje nowej energii w nasze głowy, a to ważne, bo wszystkie siły pochodzą przecież z umysłu. Jest przepiękny wschód słońca, a wokół nas tętni cokolwiek brutalne życie. Łąka wydaje się ruszać od ogromnej ilości skaczących koników polnych. Niestety czyhają na nie równie liczne pajęczyny pręgowanych jadowitych tygrzyków. Nietrudno jest doczekać się błyskawicznej akcji pająka zawijającego nieostrożnego konika w kokon z przeznaczeniem na późniejszą konsumpcję. Tymczasem przed nami – a jakże – kolejna przełęcz, omijanie tuneli bocznymi, zamkniętymi dla ruchu drogami z podniszczonym asfaltem, które na szczęście nasze gravele dzielnie znoszą i wreszcie sympatyczne miasteczko Sort, a potem zaskakujące Gerri de la Sal. Zupełnym przypadkiem wypatrujemy kamienny most, jakby miniaturę tego z Mostaru, przy którym relaksuje się kilka osób, a młodzież skacze z wysokich murów do rzeki. Opodal kolejne zaskoczenie – klasztor, którego początki datuje się aż na 807 rok. Urokliwe miejsce, które w Polsce byłoby zapewne oblegane lub reglamentowane, a w Hiszpanii jest spokojne i zwykłe. Podjeżdżając na przełęcz (przestaliśmy je już liczyć), robimy przystanki i w ciągu kilku chwil zbieramy cały bidon dorodnych jeżyn słodszych niż znane nam z Beskidów. Zjemy je później z ryżem i będzie to najtańszy obiad wyprawy. Nocujemy na małym skwerku przy jeziorze Estany de Montcortès. Wróciliśmy w ten sposób do wąskich dróżek i niezwykłego spokoju, jaki charakteryzuje tą część Katalonii. I chociaż wydaje się, że jesteśmy na końcu świata, to pod kołami mamy gładki asfalt bez najmniejszych nierówności czy dziur. Początkowe kilometry kolejnego dnia uciekają dość szybko, lecz później trzeba pomocować się z podjazdem. Kilkanaście kilometrów mocnego naciskania na pedały i oto jesteśmy 600 metrów wyżej. Na przełęczy Port de Viu de Llevata siadamy odpocząć w przydrożnym bufecie zorganizowanym na polanie. Parasole mają chronić przed deszczem, a częściej przed słońcem, do wyboru są hamaki lub leżaki, a w menu San Miguel i solone orzeszki. Po odpoczynku zaczynamy od… odpoczynku, bo droga opada kilkaset metrów aż do jeziora d’Escales. To sztuczny zbiornik powstały na rzecze Noguera Ribagorzana dzięki niesamowitej zaporze zamykającej wysoki wąski przesmyk skalny. Ale ponieważ nie można być wszędzie, my zjeżdżamy do jeziora w jego północnej części i nie dane jest nam podziwiać zapory. W zamian korzystamy z kąpieli, co nad zaporą byłoby niemożliwe. Miejscem naszego kolejnego noclegu będzie dzika polana nieopodal informacji turystycznej, przy której najpierw gotujemy kolację i korzystamy z łazienki, a o zmroku przenosimy się nieco dalej od drogi i spokojnie rozbijamy namiot w ustronnym miejscu. Nazajutrz na dzień dobry nie może być inaczej, jak pod górę. Szczęśliwie plan mamy niezbyt ambitny – około 50 km do przejechania i resztę dnia przeznaczymy na odpoczynek. Tak oto dostajemy się w cień Pico de Aneto – najwyższego szczytu Pirenejów. W malowniczym centrum turystycznym Benasque zaopatrujemy się w prowiant i podjeżdżamy do kampingu Ixeia, jednogłośnie uznanego przez nas po powrocie z Pirenejów za najbardziej klimatyczny z tych, z których skorzystaliśmy. Miejsce rzeczywiście godne polecenia – położone nad rzeką, skryte między drzewami i tanie. Pozostajemy tu dwie noce, fundując sobie dzień bez roweru, ale nie bez wysiłku, bowiem pieszo wędrujemy 30 km po górach wspinając się wśród krystalicznie czystych jezior de Vallibierna – Bajo i Alto, czyli dolnego i górnego, na przełęcz o tej samej nazwie. Wysokie Pireneje straszą nas deszczem i burzą, ale tym razem obchodzą się łagodnie z nami-nowicjuszami. Chmury przechodzą bokiem, a my spokojnie wracamy na kolację do namiotu.
Choć tyle już zobaczyliśmy pięknych miejsc, że wydawałoby się, iż nic nas nie może zaskoczyć, to jednak rzeczywistość pirenejska jest nieobliczalna. Oto dzień dziesiąty na długo utkwi nam w głowach. Zapamiętamy też to: N-260 i HU-631, czyli symbole dróg o nieprzeciętnej urodzie. Obie wciśnięte w wąskie i wysokie kaniony. Pierwsza z nich to trasa krajowa dość intensywnie uczęszczana przez samochody i ulubiona przez motocyklistów. Wiedzie wzdłuż rzeki Ésera, która zasilana jest między innymi z lodowca Aneto. Najbardziej malowniczy odcinek wije się wraz z rzeką i pionowymi skałami pomiędzy miejscowościami Castejón de Sos i Campo. Jazda wąwozem sprawia nam wiele radości, której nie mogą poczuć kierowcy samochodów zamknięci w swoich pojazdach. Gdy kończy się wąwóz, Pireneje nie przestają nas zaskakiwać, a zasada, że warto omijać tunele znów się potwierdza. Chcąc uniknąć nieprzyjemnej jazdy tunelem De Campo długości 740 m, skręcamy na zamkniętą dla ruchu drogę i już po chwili musimy się zatrzymać. Trudno jest nie przystanąć na urokliwym kamiennym łukowatym moście. Pod nami płynie Ésera, chętnie wykorzystywana przez zapaleńców adrenaliny w pontonach. Rafting jest tu bardzo popularny, więc długo czekać nie musimy, ażeby zobaczyć podekscytowane walką z żywiołem grupy ludzi w kolorowych pontonach.
Dalej, pokonując otwarte przestrzenie i dość nużącą i cokolwiek ruchliwą drogę, mijamy najpierw Aínsa, a potem Escalonę. W zasadzie już od tej pierwszej miejscowości będziemy się piąć w górę przez 35 km aż do końca dnia. W Escalone zaczyna się przygoda z numerem HU-631. To bardziej atrakcja turystyczna niż typowy szlak drogowy. Szosa na dość długim odcinku jest tylko jednokierunkowa. Jej fragment przebiega przez Park Narodowy Ordesa y Monte Perdido. Tak oto wjeżdżamy w najpiękniejszy zakątek Pirenejów, chroniony instytucją parku narodowego od 1918 roku (drugi najstarszy park w Hiszpanii). Wijąca się trasa ma podniszczony asfalt i, co dziwne, panuje to znikomy ruch samochodowy. Nieliczni kierowcy jadą powoli i ostrożnie, bo nie da się szybciej, gdy głowa sama kręci się na wszystkie strony kuszona widokami. Fora motocyklowe opisują ją, jako jedną z najatrakcyjniejszych w ogóle i rekomendują do jej przejechania. I mnie utwierdza w przekonaniu znana prawda, że możliwości ludzkiego wysiłku pochodzą z głowy, a nie z mięśni. Dzięki zajętości głowy podziwianiem otoczenia, nogi same pedałują i dzień kończymy z licznikiem 100 km i sumą przewyższeń przekraczającą 1500 m. Wiem to na pewno, że w nudnym otoczeniu zmęczyłbym się dwukrotnie bardziej. Rozbijamy namioty na przełęczy ponad wioską Fanlo. W nocy straszą nas światła silnej latarki i strzały z broni palnej. To jednak stróż położonego poniżej zakładu pracy najwyraźniej odstrasza jakichś intruzów na czterech nogach.
O ile chyba każdy rowerzysta lubi długie zjazdy, o tyle chłodnym porankiem nie jest to aż tak ulubione zajęcie. 600 metrów poniżej noclegu gotujemy kawę i jemy śniadanie na ławce nad rzeką w przytulnej małej miejscowości Broto. Pogoda znów piękna i temperatura fantastyczna, by kontynuować jazdę w krótkich rękawach. Dojeżdżamy do bram Doliny Ordesy w Torli. Przez dłuższą chwilę nie wjeżdżamy do miasteczka, bo widok nas tak bardzo urzeka, że chcemy go jak najdłużej chłonąć i na stałe utrwalić w głowie. W końcu wjeżdżamy do klimatycznego kamiennego miasteczka i dalej w stronę doliny. Ku naszemu zdziwieniu droga do wnętrza Ordesy jest zamknięta nawet dla rowerzystów. Można skorzystać tylko ze specjalnego autobusu. Zostawiamy więc rowery przypięte do barierek przy kasie i podjeżdżamy autokarem na parking, gdzie rozpoczynają się piesze szlaki. Kolejnych kilka godzin spędzamy na spacerze do fotogenicznych wodospadów. A dzień kończymy w aragońskim miasteczku Escarilla na kampingu. Kierunek naszej trasy prowadzi prosto na północ. Musimy przedostać się przez grzbiet graniczny Pirenejów i na to poświęcamy pierwszą połowę kolejnego dnia. Frontera del Portalet (Col du Pourtalet – 1794 m n.p.m.), czyli przełęcz graniczną zdobywamy około południa. Czujemy się, jak nie w Europie. Dostojne krowy spacerują po drodze, po parkingu, obok samochodów. Są jak święte i najważniejsze. Nad głowami zaś co rusz przelatują ogromne ptaki. To orły. Ich ilość jest zadziwiająca. Po odpoczynku przy sklepie, zakładamy bluzy, bo czeka nas 30 km jazdy w dół. Nocleg znajdujemy na tanim kampingu w Laruns. Francja robi na nas wrażenie kraju z ludźmi o większym dystansie i mniejszej chęci do witania się czy rozmowy niż Hiszpanie.
Czuć tu pewien pośpiech i zamknięcie się na własne sprawy. Nasza wyprawa dobiega końca i stajemy przed ostatnią decyzją. Po zdobyciu niezliczonej ilości przełęczy nie mamy ochoty na kolejną. Chcemy spokojnie bez wysiłku dojechać do Lourdes, skąd odlecimy do Krakowa. Co z tego jednak, gdy rano budzimy się wypoczęci, a azzurowe niebo nad górami kusi, by jeszcze raz w te góry wjechać. Kuszenie zbyt wielkie, by nie ulec i zamiast lekkiej trasy wybieramy drogę do Lourdes taką, jaką jeździ Tour de France, czyli przez przełęcz Col d’Aubisque. Jest nawet tablica pokazująca jak najbliższe 1200 metrów przewyższenia będzie wyglądało w rozbiciu na poszczególne kilometry i procenty nachylenia. Czy można żałować takiej decyzji? Oczywiście, że nie! Okazuje się, że francuska część Pirenejów też jest cudowna. Zarówno sam podjazd, jak i przełęcz oraz niesamowity zjazd na drugą stronę to kolejna przygoda nie do zapomnienia. Wydaje się, że droga została poprowadzona w taki sposób, by każdy rowerzysta chciał ją przejechać, zmęczyć się niesamowicie i słyszeć to mlaskanie podziwu zmotoryzowanych turystów, którym nie jest dane tak przyjemnie się wykańczać. Na przełęczy trzy ogromne makiety rowerów dobitnie pokazują kto tu króluje. Nawet motocykliści podchodzą zrobić sobie zdjęcie, chociaż z racji swoich pojazdów powinno być to dla nich surowo wzbronione, a może nawet karalne! Z przełęczy zjeżdża się dwuetapowo z małym podjazdem na Col de Soulor. Potem można już schować łańcuch rowerowy do plecaka. Ostatni odcinek przed Lourdes suniemy bezszelestnie spokojną ścieżką rowerową i 5 km przed Sanktuarium Matki Bożej w Lourdes parkujemy na kampingu. Miejsce kultu odwiedzamy następnego dnia przed południem. Na teren nie wpuszczają z rowerami, nawet gdybyśmy chcieli je prowadzić, dlatego pospiesznie i na raty, każdy z osobna, „oblatujemy” świątynię i wyjeżdżamy z miasteczka. Po drodze kupujemy szeroką folię stretch i szarą taśmę klejącą, których zdobycie okazało się niezbyt łatwe i wjeżdżamy do terminala lotniska Tarbes-Lourdes-Pyrénées. To malutki, spokojny port lotniczy, nawiedzany przez podróżnych falami tylko wtedy, gdy odlatuje jakiś jeden z nielicznych w ciągu doby samolotów. Obok parkingu stoją kontenery na śmieci. Na szczęście Francuzi już od dawna stosują segregację, więc duży pojemnik z kartonami zawiera w sobie tylko i wyłącznie suche poskładane pudła. Wyławiam ich większą ilość i przez najbliższe 2 godziny rozkręcamy Mariny i zawijamy w kartony zarówno nasze jednoślady jak i cały dobytek, pieczętując dużą ilością „strecza”. Powstają zgrabne paczuszki, które bez problemu przechodzą kontrolę i znikają nam z oczu.
Gdyby można tak zostawić wszystko co dotąd znam
Wiedzieć, że tam gdzie ja jest mój dom
W oczach mieć cały świat
Podróżować, wolnym nie liczyć lat
Wiedzieć, że tam gdzie ja jest mój dom
To koniec. Podróż powrotna to wygoda niczym w pierwszej klasie. Samolot jest w połowie pusty, więc rozkładamy się na kilku fotelach i już tylko ze słuchawkami na uszach myślimy o tym co za nami i być może za jakiś czas ponownie przed nami. A Pireneje – spełnione marzenie i niesamowite odkrycie, pozostawiamy kierunkiem otwartym.