Bieg Ultra Granią Tatr – marzyłam o tym odkąd zaczęłam nieśmiało truchtać po okolicznych górkach Beskidu Małego. Wiele razy słyszałam i czytałam, że to jeden z najtrudniejszych i najpiękniejszych biegów w Polsce. W 2019 roku marzenie się spełniło.
Wiedziałam, że muszę kiedyś spróbować. Po latach przygotowań, kilkunastu startach w przeróżnych zawodach, stwierdziłam, że chyba w końcu nadszedł ten moment. Mój los, o dziwo, był tego samego zdania, bo pomimo nikłego szczęścia w życiu znalazłam się na liście startowej. Wielka radość, pomieszana ze strachem, ale i wielka fascynacja Tatrami, która rosła z każdym kolejnym treningiem.
Do Zakopanego wyjechaliśmy w piątek późnym popołudniem moim 21 letnim samochodem, którego w duchu prosiłam, żeby mnie dziś nie zawiódł. Na miejscu przeogromne korki, stoimy i stoimy, płyn chłodniczy osiąga prawie 100 stopni. W końcu stwierdzamy, że aby zdążyć na odprawę, musimy pojechać prosto do Nosalowego Dworu po odbiór pakietu, a nie jak planowaliśmy, najpierw zakwaterować się w pokoju. Na sali już mnóstwo ludzi. Kilku kojarzę, szukam wzrokiem Mariusza, którego poznałam na ostatnim treningu, witamy się i umawiamy na rano. Kupuję też koszulkę, przede wszystkim dlatego, że jest po prostu ładna, a poza tym trochę dla zwiększenia motywacji, aby ukończyć bieg. Nigdy nie pozwoliłabym sobie na jej założenie, gdyby nie udało mi się ukończyć zawodów.
Po odprawie jedziemy na krótki nocleg, szybkie przygotowanie stroju i wyposażenia obowiązkowego. Wciągam jeszcze miskę wcześniej przygotowanego makaronu, nastawiam budzik na 2-gą i szybko zasypiam. Budzę się minutę przed budzikiem, nie do końca wyspana, ale gotowa do działania. Jest chłodno, zaledwie kilka stopni, zakładam więc ulubioną koszulkę i kurtkę przeciwwiatrową od Cumulusa. Prognozy są dobre, a ja znam siebie – podczas biegania nigdy nie jest mi zimno. Jedziemy na start. Przed wejściem do strefy startu odbywa się dokładna kontrola wyposażenia. Witam się z Mariuszem i Marianem. Zastanawiamy się czy nie lecieć na krótko. Chłopaki decydują się w końcu od razu zdjąć kurtki. Ja się waham, mam przecież tylko cienką koszulkę na ramiączkach. W końcu decyzje podejmują za mnie kijki, które przytroczone do plecaka niebezpiecznie haczą o kurtkę. Za bardzo ją polubiłam, żeby ryzykować jej zniszczenie. Dlatego zdecydowanie ją zdejmuję i upycham jakimś cudem w i tak już mocno załadowanym plecaku. 5-litrowy plecak biegowy pomieścił: mapę, rękawiczki, kurtkę wiatroodporną, buff, czołówkę, bandaż, opatrunek jałowy, folię NRC, bułkę, dwa batony, dwa banany, 4 musy owocowe, MP3, telefon, licznik rowerowy oraz 1,5 litra płynów. Nie wiem jak to się dzieje, ale zawsze zmieszczę tam wszystko czego potrzebuję, niezależnie od pogody i dystansu. Według mnie to optymalna pojemność plecaka na dystans do 100 km.
Nie czuję zimna, rozgrzewają mnie emocje. Na starcie ważne słowa Mariana, które utkwiły mi w głowie i powtarzałam je sobie przez cały dzień wielokrotnie. Powiedział: „potraktuj ten bieg, jako przygodę życia, ciesz się nim, myśl cały czas, że to będzie dobry dzień”. Pomyślałam z entuzjazmem, że ma rację i tak na pewno będzie. Ustawiam się w końcówce stawki. Zdecydowanie wolę wyprzedzać niż być wyprzedzaną. W końcu godzina 04:00 i start. Przybijamy sobie piątki, życzymy powodzenia i ruszamy.
Dolinę Chochołowską przebiegałam na treningach dwa razy. Nigdy nie udało mi się jej przebiec w całości, bez przechodzenia choć na chwilę do marszu. Nie lubię takich tras o małym nachyleniu. Nie umiem tak biegać i męczy mnie to okrutnie. Zdecydowanie wolę zdobywać wysokość na bardziej stromych zboczach. A tu truchtam sobie średnim tempem 5:30 min/km, w dodatku jeszcze rozmawiając z innymi zawodnikami i nagle to już! Pierwsze 6 km minęło nawet nie wiem kiedy. Śmiejemy się, że jeszcze trochę ponad 10 razy tyle i już meta. Wtedy też, pierwszy raz sobie pomyślałam, kurde, to naprawdę będzie dobry dzień!
Od początku biłam się z myślami czy zabierać ze sobą kijki. Na co dzień z nimi nie biegam, ale na treningi w Tatry zabierałam je zawsze, w myśl ogólnie przyjętej zasady, że czym dłuższy bieg i czym więcej przewyższeń, tym bardziej się one przydają. I nie miałabym co do nich wątpliwości, gdyby nie ostatni z treningów przed BUGT, gdy kijki zastrajkowały i nie chciały się rozkręcić. Walczyłam z nimi pół godziny, przy okazji męcząc też wszystkich co silniej wyglądających turystów, bez skutku. Zostawiłam je wtedy w depozycie przy wejściu do Parku. Z wielką niepewnością wyruszyłam na trening, bo to pierwszy raz w Tatrach bez nich, ale szybko jednak się okazało, że to był jeden z najlepszych moich treningów. W końcu postanowiłam, że kijki jednak zabieram, ale użyję ich dopiero jak zawodnicy zaczną mnie wyprzedzać na podejściach.
Rozpoczynamy pierwsze podejścia na Grzesia, rozmowy milkną, uruchamiam MP3 z ulubioną playlistą biegową. Zawsze na zawodach towarzyszy mi muzyka, nadaje mi rytm, pomaga w kryzysach i dodaje sił. Grześ wita nas przepięknym wschodem słońca. Zatrzymuję się na chwilę i zagapiam na ten cud natury. Widok zdecydowanie wynagradza trud pierwszego podejścia. Jest pięknie! Z prawej morze mgieł, z lewej pomarańczowe ogromne słońce. Zaczyna trochę wiać, ale szkoda mi czasu na zakładanie kurtki. Pierwszy krótki zbieg, a potem już nieustająca sinusoida: Rakoń, Wołowiec, niekończące się podejście pod Jarząbczy (w końcu wyciągam kijki), Kończysty i Starobociański. Biegnie mi się dobrze, luźno i lekko, ale nie cisnę, wiem ile jeszcze drogi przede mną. Cały czas tasuje się z innymi zawodnikami. Po pierwszych kilku kiepkach z powodzeniem zgaduję, że ten w czerwonym znów wyprzedzi mnie na podejściu, a tego w żółtej czapce znów oblecę na zbiegu. Z kilkoma z nich będę się tak mijać aż do Wodogrzmotów.
Widok grani usianej mnóstwem kolorowych, poruszających się w jednym kierunku punkcików na tle sięgających po widnokrąg gór, na zawsze pozostanie w mojej głowie.
W końcu zbieg do Ornaka. Niekończące się strome schody o różnej wysokości wymagają dobrej koordynacji i butów z dobrą amortyzacją i jeszcze lepszą, przyczepną podeszwą. Na zbiegu zerkam na zegarek i zaczynam kalkulować o której przypuszczalnie będę na punkcie. Wg organizatorów limit czasowy mija o 10:30, wiedziałam jednak, że aby mieć nadzieję na ukończenie całego biegu muszę być na punkcie co najmniej godzinę wcześniej. Analizując wyniki z poprzednich lat, łatwo zauważyć, że nikt kto nie wypracował sobie takiego zapasu, nie ukończył zawodów w limicie.
Chyba nie jest źle! Wpadam na punkt o 8:47, czyli ponad 1,5 godziny przed czasem. Bardzo mnie to podbudowało. Na punkcie tankuje wodę i Colę, do ręki biorę kilka przekąsek i w drogę. Z tego punktu utkwił mi w głowie pewien obrazek: do strefy zawodnika nie byli wpuszczani kibice, jeżeli ktoś chciał więc porozmawiać, czy uzupełnić zapasy ze swoich zasobów, odbywało się to przez siatkę. I tak przez oczka metalowej siatki przekazywane były banany, batony i całusy. Komicznie, ale zarazem uroczo to wyglądało.
Przygotowując się do startu, dwukrotnie na raty zrobiłam rekonesans całej trasy i dokładnie wiedziałam co mnie teraz czeka: Czerwone Wierchy czyli Ciemniak, Krzesanica, Małołączniak i Kopa Kondracka, a później jeszcze cała grań aż do Kasprowego. Według mnie to najtrudniejszy odcinek. Najgorsze jest pierwsze, długie, mozolne podejście pod Ciemniak – 6 km i prawie 1000 m w górę. Pogłaśniam MP3, wyłączam myślenie i sobie człapię. Na tym podejściu chyba najwięcej straciłam, tam wyprzedziło mnie najwięcej osób, ale nic na to nie mogłam poradzić, nie byłam w stanie iść szybciej. Przypominałam sobie jak biegliśmy ten odcinek treningowo z Andrzejem, też było mi wtedy ciężko, miałam tylko nadzieję, że tak jak wtedy ta moja niemoc szybko przejdzie. Zjadam batonika i mus owocowy. A czym bliżej Kasprowego tym więcej turystów. Trochę się tych mijanek obawiałam, ale jak się okazało zupełnie niesłusznie. Wszyscy się usuwali, bili brawo, dopingowali, gratulowali, usłyszałam wiele ciepłych słów. Nigdy jeszcze na żadnym biegu z czymś takim się nie spotkałam. Bardzo mi to pomogło i do Murowańca biegłam pełną parą i na złamanie karku.
Murowaniec: 12:22. Sporo chyba nadrobiłam na zbiegu, bo pomimo spadku tempa na podejściach, nadal utrzymałam 1,5 godziny zapasu. Zupa pomidorowa jest dla mnie niczym magiczny napój, wypijam od razu dwa kubki, potem biorę jeszcze trzeci. Ciepła zupa przyjemnie rozluźnia mój żołądek. Żeby nie tracić czasu zabieram jakieś owoce i w pośpiechu opuszczam punkt.
Czuje ponowny przypływ sił. W jednej ręce jedzenie w drugiej telefon. Wysyłam smsy, że żyję i że jest dobrze. Nagle, szlag! Nie zabrałam kijków z punktu. Ręce zajęte jedzeniem i telefonem zupełnie o nich zapomniały. Chwila wahania, ale tylko chwila, przede mną przecież Krzyżne. Trudno, wracam po nie. Przejdę sobie kilkaset metrów mojego ulubionego odcinka trasy dwa razy. Szlak Od Murowańca najpierw łagodnie opada w dół, a potem delikatnie wije się w górę pośród pięknego lasu, aż do Czerwonego Stawu. W końcu docieram pod Krzyżne, którego ściana wydaje się prawie pionowa, lekko nie będzie. Idę powoli, noga za nogą, staram się nie patrzeć do góry, żeby się nie dołować. Mijam kilku siedzących na kamieniach, odpoczywających zawodników. Patrzę, co najwyżej kilka metrów przed siebie, lecz w pewnej chwilę widzę jednak coś, co nie pasuje do dotychczasowego widoku – kartkę z napisem Go Asia! Myślę, fajnie, pewnie ta dziewczyna przede mną to też Aśka. Podnoszę wyżej głowę i nie wierzę! Chyba mam już jakieś omamy! Skąd oni tutaj! Ewelka i Kuba! Łzy lecą nam strumieniami, serce rośnie!
Znów nabieram sił! Wymieniamy dosłownie kilka zdań, już niedługo przecież zobaczymy się na mecie. Zrobili mi ogromną niespodziankę. Wiem, że różne rzeczy mogą się jeszcze wydarzyć po drodze, przecież to jeszcze kilkanaście kilometrów, ale coraz mocniej wierzę, że się uda! Docieram w końcu na przełęcz i przez chwilę podziwiam widok na przepiękną Dolinę Pięciu Stawów. Teraz czeka mnie bardzo trudny zbieg, stromy z luźnymi kamieniami, ale pomagam sobie kijkami i wyprzedzam kilka osób. Nie myślę o dalszej trasie, odliczam tylko kilometry do Wodogrzmotów. Jestem tam kilka minut przed 16. Ponad dwie godziny zapasu i ogromna radość. Bateria w mp3 się skończyła, szkoda, ale zbytnio się tym nie przejmuję, jestem tak z siebie zadowolona, że sama sobie podśpiewuję. Na punkcie czeka Krzysiek, chwilkę mi towarzyszy i robi kilka zdjęć.
Ostatni odcinek wydaje się najłatwiejszy, ale taki nie jest, co potwierdzi chyba każdy zawodnik. Patrząc na cały profil trasy, końcówka wydaje się banalna, nie ma tam wielkich przewyższeń, ale zmęczone ciało zazwyczaj właśnie tam zaczyna protestować. Pomimo tego, że wydaje mi się, że biegnę bardzo powoli, co chwilę udaje mi się kogoś wyprzedzić. Rówień Waksmundzka, Psia Trawka, Kopaniec, Olczyska i w końcu Nosalowa Przełęcz – teraz już śmieję się prawie na głos. Mam ochotę wszystkim mijanym ludziom wykrzyczeć, że się udało! Że to zrobiłam! Bo jestem już tego pewna! Cisnę po śliskich kamieniach, coraz wyraźniej słyszę odgłosy mety. Mijam jeszcze jednego zawodnika, wpadam na metę o 18:19. Ponad 3 godziny przed limitem! Radość ogromna, znów lecą łzy szczęścia.
Tak, to był mój dzień! Miesiące treningów, ale też chyba trochę przywołanego uśmiechem szczęścia, pozwoliły mi ukończyć Bieg Ultra Granią Tatr (Mistrzostwa Polski Skyrunning Skyultra) z wynikiem, którego naprawdę się nie spodziewałam. Dla mnie było to zdecydowanie sportowe wydarzenie roku i zrealizowanie kolejnego, osobistego marzenia!