Wakacje w Kosowie to brzmi dość egzotycznie, ale w rzeczywistości nie jest to pomysł tylko dla orłów. Oczywiście wymaga trudu, choćby w dotarciu tam z Polski, ale jeśli tylko możemy się wyzbyć niektórych wygód i kochamy bałkańskie klimaty, to kraj jest godny polecenia. Oto relacja z pobytu rowerowego.
Bałkany są dobre na każdy taki moment, gdy nie ma pomysłu albo pieniędzy lub trudno znaleźć kompanów na ambitną wyprawę gdzieś w świat. Gdy nie ma wiele czasu na planowanie, gdy wiadomo, że jedynym sposobem wyrwania się z miasta będzie krótki urlop, szybkie pakowanie i w konsekwencji improwizacja na trasie, wówczas zawsze można rzucić: „jedźmy na Bałkany”. I chociaż tak określony kierunek jest w rzeczywistości bardzo szeroki i mało konkretny, to nie mam wątpliwości, że gdziekolwiek bym się nie znalazł, tam zjem burka, zobaczę meczety i cerkwie, zmierzę się z górami i gorącym słońcem oraz spotkam ciekawych, zwykle uśmiechniętych ludzi. Wiem, że będą niewygody i nieprzewidziane przygody, ale wiem też, że na pewno będzie to kolejny udany wyjazd. Tak też było i tym razem.
Z powodu różnych zawiłości związanych z wygospodarowaniem przeze mnie wolnego czasu, dwaj moi znajomi ruszyli kilka dni przede mną. Gdy oni zwiedzali już Budapeszt i grzali się w gorących źródłach Egeru, ja jeszcze kombinowałem, jak na „fulla” spakować cały potrzebny ekwipunek. Chociaż już wcześniej tak podróżowałem, to jednak spory i ciężki plecak dźwigany przez cały dzień w pozycji pochylonego rowerzysty nie był najwygodniejszy i tym razem chciałem tego uniknąć. Ale nie udało się, bo zamówione sakwy i bagażnik na przednie koło nie dotarły na czas, więc pozostała stara konfiguracja, czyli 30-litrowy worek transportowy Crosso na bagażniku montowanym do sztycy, a na ramiona spory plecak. Po pierwszych dniach wyprawy ciężar stał się już nieznośny. Musiałem coś wymyślić. Ostatecznie przytroczyłem namiot do kierownicy, dzięki czemu uwolniłem sporo miejsca w worku transportowym, gdzie wylądowały najcięższe rzeczy z plecaka przynosząc mi sporo ulgi. Okazało się przy okazji, że bagażnik „sztycowy” wytrzymuje więcej niż sugerowane przez producenta graniczne 10 kg. Tak dociągnąłem do końca wyprawy. A ta zaczęła się od pokręconego sposobu na dotarcie na start, czyli na południe Serbii.
Aby móc marzyć o rowerowych wakacjach w Kosowie, trzeba trochę pogłówkować z transportem. Trzy dni przed wyjazdem kupiłem bilet kolejowy w promocji SparDay relacji Katowice – Budapeszt. W ten sposób bardzo wygodnie i bezpośrednio dostałem się do Budapesztu. Na krótkie zwiedzenie stolicy Węgier był czas jedynie rano po noclegu w hostelu, przed odjazdem pociągu do Belgradu i tam dołączyłem do uciekających mi towarzyszy. Po nocy, którą spędziliśmy w belgradzkim hostelu ze ścianami ozdobionymi podobiznami Marszałka Tito, wsiedliśmy do kolejnego pociągu Železnica Srbije do Preszewa (Preševo / Прешево) przy samej granicy z Kosowem i Macedonią. W tym miejscu jeszcze mieliśmy wybór, bo plan bałkański był dość ogólny – mogliśmy jechać na wschód – do Bułgarii lub na zachód – Kosowa. Wygrała opcja druga, a wraz z nią wołanie majestatycznych dzikich wzgórz i głębokich wąwozów Riły pozostały w sferze wyobrażeń, bo zarówno Kosowo, jak i Bułgaria nie były mi dotąd dane zobaczyć.
Preszewo i jego okolice są największym skupiskiem Albańczyków w Serbii. W samym mieście zamieszkuje ich aż 90%. Jednocześnie jest to najbiedniejszy rejon Państwa ale malowniczy, położony u podnóża gór. Nie poświęcamy miastu jednak zbyt wiele czasu. Przejeżdżamy przez centrum i zaczynamy naszą przygodę rowerową od podjazdu do granicy z Kosowem. Mamy słoneczną pogodę, ale w oddali wiszą niepokojąco ciemne chmury zdające się wybierać także do Kosowa, tylko dużo szybciej niż my. Chmury doganiają nas bez problemu, bo nie muszą pokonywać krętej drogi. Bez płaczu pozwalają nam jeszcze sfotografować dość osobliwy przystanek opisany wielkimi literami „WISŁA KRAKÓW” i oznaczony białą gwiazdą. Po drodze mijamy nierzadkie wciąż na Bałkanach, zwłaszcza charakterystyczne Albańczykom, wysypiska śmieci, które czekają na utylizację przy drogach, wśród zieleni gór wtopione w krajobraz. Zdają się być czymś naturalnym i powszechnie akceptowalnym, choć absurdalnym, gdy uświadomić sobie, że odpady wywożone są dość wysoko w góry i wysypywane w przypadkowych miejscach. Psy zajęte wyszukiwaniem resztek jedzenia nie zwracają na nas uwagi.
Wydawałoby się, że południe Europy i początek września to gwarancja umiarkowanej, fajnej pogody w sam raz na rowerowe wakacje. Pamiętając piekielne upały w Albanii, liczyliśmy na bardziej umiarkowane temperatury. Tymczasem trafiamy znów na skrajność pogodową – chłód i deszcze. Jeszcze na sucho uchodzi nam kontrola paszportowa na granicy, ale dalej, gdy czeka nas już tylko zjazd z przełęczy, czarne chmury pokazują na co je stać. Dopadamy skrawek dachu rozłożonego nad kamienną tablicą ze źródełkiem i czekamy. Ulewa nie przechodzi, a na dodatek zaczyna się ściemniać. Nie mamy wyjścia, musimy jechać. Ubrania przeciwdeszczowe, na które w takich chwilach najbardziej liczymy, przegrywają z siłami natury. Od połowy zjazdu wszystko staje się nam już obojętne. Kompletnie zmoczeni, oświetleni bladymi czołówkami, które dają jedynie tyle światła, by można było nas dostrzec, ale nie tyle byśmy mogli obserwować drogę, o całkowitym zmroku, nieco po omacku wjeżdżamy w słabo oświetlone przedmieścia Gnjilane (Gjilan / Гњилане). W samym centrum deszcz nieco odpuszcza, a światła miasta pomagają pewniej jechać. Nie bez trudu udaje nam się znaleźć hostel na peryferiach przy stacji paliw. Okazuje się mieć przyzwoity standard. Do rana suszymy ciuchy i możemy ruszyć dalej. Miasto nie urzeka niczym specjalnym, dlatego wyjeżdżamy korzystając z przebijających się przez chmury promieni słońca.
Zanim na koniec dnia znów zacznie padać, cieszymy się jazdą. Oglądamy zabudowania, podziwiamy odległe góry, które sprawiają wrażenie nieskończenie wysokich, bo ich granatowy kolor zlewa się z podobną barwą opierających się o ich szczyty chmur. Mijamy kolejne skrzyżowania i kolejne miejscowości z dwujęzycznymi tablicami opisującymi ich nazwy. Wszędzie z pieczołowitą konsekwencją język serbski jest zamazywany, a przydrożne graffiti nie dają złudzeń, że Albańczycy stanowią większość. Flagi i podziękowania dla NATO i USA to dość powszechny widok. Propagandowe dzieła sztuki zdobią nawet budynki szkolne. Tymczasem nasza droga wiedzie w kierunku pięknego Prizrenu, miasta, które nas zauroczy. Zanim jednak go zdobędziemy, musimy poddać się przed drugim co do wysokości podjazdem na naszej całej wycieczce, pokonującym góry Parku Narodowego Szar (Šar Planina / Шар Планина). Musimy osiągnąć wysokość 1500 m m.p.m., a tymczasem pedałujemy błogo po równinie tysiąc metrów poniżej. Im dalej, tym droga zaczyna mocniej się wznosić. Wreszcie kończący się dzień i rozpoczynający deszcz każą nam szukać noclegu. Znajdujemy go w motelu o pięknej nazwie „Lovac” ponad restauracją w małej mieścinie Szterpce (Štrpce / Штрпце) leżącej na wysokości 800 m n.p.m. Miasteczko rozciąga się bardziej w lewo od głównej drogi, ale nasz wieczorny spacer ogranicza się do pobliskiego sklepu i kilku kroków w okolicy. Nieadekwatna do szerokości geograficznej i pory roku dżdżysta pogoda nie nastraja optymistycznie. Mgła przykrywa wszystko to, co stanowi o wyjątkowości tego miejsca – szczyty dzikich góry. Z trójkątnego poddasza naszego ciasnego choć przytulnego, wykończonego w drewnie, pokoiku widzimy tylko strasznie zaniedbaną, biedną chałupę, której pofałdowany dach tłuczą krople deszczu. Z nadzieją na odmianę pogody wznosimy toasty lokalnym winem, które mimo swojej niewiarygodnie niskiej ceny robi wrażenie napoju dla wyższych sfer. Być może atmosfera miejsca to sprawia, ale naprawdę na Bałkanach warto degustować wino, bo przecież jest to istotny element kuchni i kultury, a tego wszystkiego właśnie chcieliśmy posmakować wybierając się tutaj.
Kolejny dzień „na śniadanie” zaoferował nam 700 metrów wspinaczki na przełęcz Prevalla. Najpierw jednak mijamy Brezowicę (Brezovica / Брезовица), czyli miejsce, z którego wyrusza się na narty. Kurort może poszczycić się alpejską rozpiętością wysokości, bo z 900 m n.p.m. sięga aż na 2500 m i, jak podaje informacja, może obsłużyć 50 tysięcy narciarzy. Nam pozostaje ścisk w gardle, że pogoda nie nadaje się do trekingu. Dzień bez roweru i spacer po szczytach byłby fantastycznym urozmaiceniem wyprawy. Tymczasem na dole miejscowość nie prezentuje się imponująco. Jedynie wielka kolorowa tablica z mapą zdradza turystyczne aspiracje. Rzeczywistość jest inna – obok betonowego, wyglądającego na opuszczony, wysokiego hotelu stoją dwa rdzewiejące autobusy, jakby wrośnięte w parking i od lat nieruszane. Pokryty rdzą przystanek straszy licznymi nekrologami, a wokół nas zabudowania, jakbyśmy odwiedzali wieś. Mijamy ogromne stogi siana, jakąś kabinę prastarej ciężarówki pochłoniętą przez zarośla i mozolnie wspinamy się do góry. Na początku jeszcze w krótkich rękawach, ale wyżej już nawet wysiłek nas nie rozgrzewa. Ubieramy się i po dwugodzinnym podjeździe 14-to kilometrowego odcinka stajemy we mgle na przełęczy. Możemy się tylko domyślać w jak pięknym miejscu jesteśmy. Ogrzewamy się w niemal pustej restauracji, robimy parę zdjęć kilku otwartym straganom i ubieramy się szykując do zjazdu. Przed nami 30 km, które można pokonać bez pedałowania. Tysiąc sto metrów poniżej leży Prizren. Podziwiając fantastyczne, pionowe skały wąwozu, jaki wyżłobiła rzeka Bistrica, przejeżdżając przez tunele i nabierając dużych prędkości po gładkim asfalcie, w ciągu godziny wjeżdżamy do miasta.