Z pamiętnika Fotowypraw – inspiracja na weekend majowy dla tych, którzy jeszcze go nie zaplanowali: stacjonarne zwiedzanie Beskidu Niskiego – kwatera w Krempnej i codziennie inna trasa po Magurskim Parku Narodowym i nie tylko.
Podczas kolejnego długiego, czterodniowego weekendu postanowiliśmy zwiedzić, zupełnie niesłusznie, zaniedbane przez nas tereny, tj. Beskid Niski – Łemkowszczyznę. Z map polecamy jakieś świeże wydanie topograficzno-turystycznej mapy Beskid Niski Część Zachodnia oraz Część Wschodnia Wojskowych Zakładów Topograficznych, skala 1:50 000. Na nocleg, dość przypadkowo, wybraliśmy Krempną. Mimo, że przypadkiem, to jednak wybór chyba najlepszy z możliwych, gdyż Krempna okazała się być bardzo dobrą bazą wypadową na jednodniowe wycieczki po najciekawszych zakątkach Magurskiego Parku Narodowego. No cóż, my jak zwykle zakreśliliśmy sobie plan bardzo zgrubnie, a potem była improwizacja.
Pierwszy dzień zaczęliśmy dość ambitnie. Przejechaliśmy 70 km w trudnym górskim terenie gubiąc się nieco, bowiem nasza mapa nie była najbardziej aktualna. Pojechaliśmy szlakiem wielu cerkwi i licznych rzek przecinających naszą drogę. Najpierw asfaltem do Świątkowej Małej (cerkiew), potem na moment do Świątkowej Wielkiej, gdzie mieliśmy okazję zobaczyć cerkiew wewnątrz oraz przekonać się co to znaczy prawdziwy szlaban założony korowodowi ślubnemu. Szlaban nie do przejścia (nie to co sznurek stosowany w miastach czy na osiedlach). Dalej udaliśmy się przez Rozstajne do Nieznajowej, gdzie skończyła się droga asfaltowa i zaczęło walczenie z rzeczkami i kamieniami. We wsi Długie na nasze szczęście natrafiliśmy na coś na kształt schroniska, gdzie kupiliśmy jakieś „papu” i oczywiście wlali w siebie browar ;) A schroniska na mapie nie było…Zgodnie z planem dotarliśmy jeszcze do Radocyny i to już był koniec w miarę przewidywalnej jazdy. Dalej to już tylko gubienie się i improwizacja. Zamiast wygodnym i szybkim żółtym szlakiem do Koniecznej, dojechaliśmy tam po długiej walce przez chaszcze rzadko uczęszczanego zarośniętego szlaku granicznego. W końcu się udało. Odwiedziliśmy kolejno cztery cerkwie – w Koniecznej, Zdyni, Gładyszowie oraz Krzywej. Plan powrotu miał być przez Wołowiec, ale dzień się już chylił, bo zaczęliśmy trasę dopiero o 14-tej po przyjeździe i zakwaterowaniu się w Krempnej. Tak więc, skróciliśmy drogę powrotną jadąc znów przez Długie i Świątkową.
Drugi dzień był zdecydowanie lżejszy. Przeskoczyliśmy przez wiszący mostek do Huty Krempskiej, dalej do wsi Żydowskie i Ciechani. Tu, dla zachowania tradycji, znów pogubiliśmy właściwą drogę, gdyż planowo chcieliśmy jechać szlakiem niebieskim, ale okazało się, że nie ma go już w terenie. Dotarliśmy do granicy, ale tym razem postanowiliśmy nie jechać granicznym szlakiem, żeby znów się nie zakopać w gąszczu nieprzetartych ścieżek. Wróciliśmy z powrotem i na szczęście spotkaliśmy dobrze poinformowanych turystów, którzy mniej lub bardziej trafnie, ale najważniejsze, że skutecznie pokazali nam jak pojechać ścieżką, która kiedyś była szlakiem niebieskim. W ten sposób, mimo jakiegoś zakazu przedostaliśmy się zapomnianą wąską ścieżynką do Huty Polańskiej, jadąc wzdłuż słupów, na których już żadne kable nie wiszą, bo wieś Ciachania to tylko punkt na mapie – pozostałość po kiedyś prawdziwej wiosce łemkowskiej. Zresztą to nie jedyny taki przypadek – podobnych miejsc, gdzie kiedyś było życie jest wiele. Teraz tylko ruiny, albo malutkie cmentarze pozostały… W Hucie Polańskiej znów historia się powtarza – jest całkiem miłe schronisko, gdzie podają piwo pożyczone od syna gospodyni i do tego świetne domowe pierogi, a nasza mapa nic o tym nie mówi. Ponieważ do Krempnej mamy już niedaleko, pozwalamy sobie usiąść pod sklepem w Polanach, pijemy kolejne piwko i rozmawiamy sporo czasu z sympatycznym tubylcem, który wszystkich zna i cokolwiek fajnie opowiada. Po 46 km zamykamy pętelkę w Krempnej.
Dzień trzeci to, ze względu na deszcz, jeszcze krótsza traska. Od rana pada, więc pakujemy się do auta i jedziemy bez rowerów do Dukli. Zwiedzamy kościół, przed którym stoi pomnik św. Jana z Dukli oraz Papieża JP II. Jedziemy też do samotni św. Jana (w sumie trafiamy tam dość przypadkowo, bo oznakowania kierującego na to miejsce nie udało nam się znaleźć). Wracamy do Krempnej, a ponieważ pogoda daje nadzieję na rowerowanie, więc wsiadamy na bicykle i robimy trasę do Myscowej (cerkiew), dalej przez kolejny wiszący mostek do Woli. Dzień bez piwa to dzień stracony, więc korzystamy ze stolików przy jednym z otwartych po drodze sklepów. Nieco weselsi prujemy do Dusznicy i Jaworza. Robimy małe kółko wokół góry Kotanin i docieramy do czerwonego szlaku, który jest zarówno w terenie jak i na mapie – sukces! Ma nawet swoją nazwę – „Główny Szlak Wschodniobeskidzki”. Po tym dość krótkim kawałku w błocie trudnym do przejechania docieramy do drogi. Zwiedzamy pamiątkowe miejsce masowych egzekucji ludzi różnych wyznań, a następnie szybko, bo z górki wracamy do Krempnej. Na miejscu okazuje się, że właśnie kończy się etap rajdu rowerowego „Transkarpatia”, który rozpoczął się w Bieszczadach, a zakończy za kilka dni w Wiśle – naszych okolicach. Rowerzystów cała masa, a my wraz z nimi idziemy wieczorkiem do tutejszego „centrum rozrywki”, gdzie… no wiadomo co – pijemy browca przed snem. Traska rowerowa liczyła 36 km.
Ostatni dzień to czas na pakowanie i wyjazd. Ale nie mamy zamiaru oddać go bez walki. Mimo, że pogoda nienajciekawsza, to jednak mamy w planie jeszcze Jaśliski Park Krajobrazowy. Wyjeżdżamy więc z Krempnej i udajemy się samochodem do Jaślisk. Nieco siąpi… mimo to wyciągamy rowerki i jedziemy do Woli Niżnej, a następnie Woli Wyżnej. Tu kończy się asfalt i dalej prowadzi sympatyczna ścieżka przez las do Jasiela. Jesteśmy w rezerwacie Źródliska Jasiołki. Tu udaje nam się spotkać orła, a dzikość terenów po prostu nas zachwyca. Niestety, nad szczytami pogoda wygląda źle, więc decydujemy nie wspinać się na grzbiet do szlaku granicznego. Zamiast tego zakręcamy do wsi Moszczaniec, skąd główną drogą wracamy do Jaślisk.
Tym sposobem kończymy nasz 4-ro dniowy badawczy pobyt w Beskidzie Niskim. I stwierdzamy, że tereny są piękne, dzikie, a jednocześnie nieoblegane jeszcze tak mocno przez turystów, jak już od dawna dzieje się to w Bieszczadach. Te blisko 200 km przejechanych rowerem tu i tam, pozostawia w nas bardzo miłe wspomnienia – począwszy od sympatycznego właściciela pensjonatu, od którego na odchodne dostaliśmy butelkę szampana, a skończywszy na urokach przyrody i pięknych licznych tu cerkwiach.