Trzeba mieć głowę na karku i zdrowe podejście do turystyki, by umieć promować winny region przez turystykę rowerową.
Okolice na południe od Brna w Czechach budziły moją ciekawość już od dłuższego czasu, kiedy to pierwszy raz zobaczyłem niezwykłe fotografie pofałdowanych krajobrazów i zatopionych w mgłach pagórków, delikatnie muśniętych niskim, ciepłym światłem. Później wpadły mi w ręce materiały promocyjne tamtejszych atrakcji i licznych szlaków rowerowych. Ale równie zachęcający wydawał mi się areał Czeskich Budziejowic i Czeskiego Krumlowa. Ten pięknie prezentujący się w folderach zakątek Czech, z miejscami objętymi ochroną Unesco, kusi mnie już od kilku lat. Wystarczy, że w tutejszych miastach-perełkach lub w miejscach takich, jak Lipno nad Vltavou dopisze pogoda, to można być pewnym udanego wypadu, zwłaszcza rowerowego. Jesienią tego roku w końcu zapadła decyzja, by odwiedzić niedocenianego turystycznie przez Polaków naszego południowego sąsiada. Wygospodarowany tydzień czasu chcieliśmy wykorzystać jak najlepiej, zwłaszcza, że jesień nabrała kolorów i zapowiadała się niezła pogoda. Rowery czekały przygotowane, a sakwy rozdzieliliśmy na dwa bicykle – po jednej dla każdego, bo nie zamierzaliśmy dźwigać zbyt wiele sprzętu. Jednak ciągle dylematem pozostawał wybór miejsca – czy dalej, do Szumawy, czy bliżej, na Morawy Południowe. I wtedy decyzję za nas podjął kalendarz. W okresie, na który zaplanowaliśmy wyjazd, na Morawach trwa czas winobrań i festiwal burczaka. To nas przekonało.
Południowe Morawy to zagłębie winiarstwa, pełne plantacji ciągnących się kilometrami wzdłuż dróżek i ścieżek falujących wraz z pagórkowatym krajobrazem. Burczak (burčák) zaś, to słodki napój powstały z przerwania fermentacji moszczu. Zawiera kilka procent alkoholu i można go degustować tylko przez krótki czas późnego lata. Jest charakterystyczny dla Czech, a w szczególności właśnie Moraw. Zwiedzanie rowerem terenów graniczących z Austrią jest niezwykle łatwe i przyjemne. W Polsce, kraju nieprzyjaznym rowerzystom, gdzie w więzieniach odsiadują kary tysiące tzw. „pijanych rowerzystów”, jest nie do pomyślenia, by można kulturę degustacji lekkich alkoholi łączyć z turystyką rowerową. Za to w Czechach rzeczą normalną jest wyznaczenie rowerowych szlaków winnych i piwnych. Morawy słyną właśnie z tych pierwszych. Rzesze rowerzystów przemierzają atrakcyjnie poprowadzone drogi rowerowe. Zakaz ruchu samochodów lub znikome jego natężenie to ich cecha charakterystyczna. Ciekawa architektura, zamki, pałace i ogrody po drodze to ich zaleta. Przyjazna atmosfera i wieczny „banan” na twarzach bikerów to zachęta do przyjazdu. A liczne „sklepiki” na szlakach, czyli zdrowe podejście do kultury i pielęgnowanie tradycji w taki sposób, by degustacja wina czy burczaka nie oznaczała nazwania rowerowego turysty „pijakiem”, to wstyd dla żądnej kasy i surowego karania rowerzystów polskiej władzy i policji.
Podczas 5 dni spędzonych na Morawach mieliśmy okazję nocować w tradycyjnych „sklepikach”, czyli piwniczkach winnych należących do sympatycznych właścicieli. Zwiedziliśmy Lednicko-Valticki obszar parków, poznaliśmy od środka omijane zwykle tranzytem Znojmo. Zobaczyliśmy Mikulov, Brno i liczne wioski, jak Čejkovice, Mutěnice czy Dolní Bojanovice, gdzie mieliśmy szczęście przypatrzeć się zabawie z okazji święta wina.
Morawy można polecić każdemu, kto tylko nie szuka ekstremów na rower. Tutejsze trasy są łatwe i przyjazne rodzinom, a atrakcji kryją mnóstwo. W ciągu pięciu dni bez nadmiaru wysiłku pokonaliśmy 350 km, a koleją wróciliśmy do punktu startu.