Wakacje 2011 to znów powrót rowerowy na Bałkany. Podobnie jak dwa lata wcześniej – zaczynamy od Gucy, gdzie bawimy się na 51. festiwalu orkiestr dętych. Potem Mokra Gora i przejazd do Sarajewa. Tu, na campingu zostawiamy samochód i tu zaczyna się sakwiarska część wyprawy. Przemierzamy Bośnię i Hercegowinę, Czarnogórę i w końcu dostajemy się do Albanii.
Tekst: Grażyna Pastuszka
Powoli zbliżaliśmy się w kierunku granicy. Powoli, bo seria defektów, która skoncentrowała sie na jednym z rowerów opóźniała nas dość skutecznie. Jeszcze w Berane, gdzie zmuszeni byliśmy wymieniać piastę w szczęśliwie napotkanym tu warsztaciku napraw rowerowych, usłyszeliśmy od tutejszych mieszkańców, że przejście graniczne, przez które chcieliśmy przejechać jest …niedobre, …że nie można, i … że absolutnie mamy tam nie jechać . No więc przyszła chwila refleksji i zastanowienia się nad tym co teraz począć – czy brnąć dalej i zaryzykować przedostanie się na drugą stronę we wcześniej zaplanowanym miejscu, czy może udać się, tak jak wszyscy, do znanego i sprawdzonego przejścia granicznego, co jednocześnie łączyło się z radykalną zmianą trasy.
Ale my przecież nie chcieliśmy tak jak wszyscy. Nie po to zostawiliśmy przytulne mieszkanka, aby teraz, jak każdy przewodnik nakazuje, bezproblemowo dostać się w tak zwane miejsca typowe. Nasze zamiary były nieco inne. Namyślanie się trwało dość krótko – stwierdziliśmy, że nie rezygnujemy i brniemy dalej, a potem zobaczymy jak się rozwinie sytuacja. Do dziś nie wiem, dlaczego, bądź co bądź bardzo życzliwi i pomocni mieszkańcy czarnogórskiego miasteczka Berane, tak skutecznie przekonywali nas o niemożności przejazdu przez granicę w Vermosh – Bajze, gdzie dotarliśmy następnego dnia. Wokół lasy, cisza i żadnych turystów, o kolejce do kontroli paszportowej nie wspominając. Przez chwilę zastanawialiśmy się czy przejście w ogóle jest czynne. Na szczęście było. Jedyny obecny pracownik oddziału straży granicznej szybko załatwił formalności paszportowe.
No i wjechaliśmy do Albanii – jak uważają niektórzy – najbardziej tajemniczego kraju Europy, a jak pisze w swej książce „Babadag” Andrzej Stasiuk, kraju, który jest podświadomością tego kontynentu i europejskim ID. Właściwie niemal od razu dało się odczuć, że jesteśmy w interesującym kraju i ciekawym miejscu. Przy granicy powitały nas liczne betonowe grzybki, czyli albańskie bunkry, których niezliczone ilości swego czasu kazał wybudować albański dyktator Enver Hodża. Przez cały okres rządów obawiał się napaści z zewnątrz, wiadomo jednak, że do takowej nigdy nie doszło, a bunkry zostały do dzisiaj. Przy niektórych domostwach widzieliśmy nie jeden, a nawet dwa betonowe grzybki. Pomiędzy nimi rosły drzewa i spokojnie spacerowały domowe zwierzęta. Droga, którą się poruszaliśmy była wyłożona tłuczniem – dość sporej wielkości kamienie zapewne wcześniej ubito walcem, ale mimo to, niełatwo jechało się po takiej nawierzchni. Wiedzieliśmy jednak , że takich właśnie dróg należy się tutaj spodziewać.
Tym bardziej zdziwiliśmy się kiedy niedługo po przekroczeniu granicy ujrzeliśmy ciężki sprzęt i sporą ekipę ludzi kładących asfalt. To i tutaj wkrótce wszystko wyasfaltują? – zastanawialiśmy się z pewną dozą zaskoczenia i dezaprobaty. Wkrótce jednak okazało się, że póki co, to na razie tylko krótki skrawek czarnej i wygodnej drogi, za którą pozostawał już tylko tłuczeń. Szeroka ścieżyna wiła się i wznosiła już tylko w górę, zaś kamienie, szczególnie te większe igrały ze mną, moimi umiejętnościami i siłami, a te ostatnie z lekka zaczęły się wyczerpywać. Męska część ekipy – wręcz przeciwnie – nabrała wigoru i nie zważając na upał oraz tumany białego pyłu brnęła dalej w górę. Podczas jednego z dość częstych odpoczynków odbyła się krótka lekcja języka albańskiego. Za podręcznik służył nam fragment pt. mini rozmówki polsko-albańskie z zabranego przez nas przewodnika, zaś rolę nauczyciela przyjęłam ja, czyli żeńska część ekipy. Cóż, wesołe to były zajęcia, ale kompletnie nieprzydatne – nasza pamięć okazała się zbyt krótkotrwała, a spotkania z mieszkańcami tylko przekonały nas o tym, że opanowanie nawet kilku grzecznościowych zwrotów w języku albańskim to dla nas wyczyn ponad siły. Tak więc z nauką albańskiego szybko daliśmy sobie spokój. Pozostało porozumiewanie się na migi, a w bardziej szczęśliwych okolicznościach można było spotkać kogoś posługującego się serbskim lub młodego człowieka znającego język angielski. Nie napotykaliśmy wielu ludzi.
Trasa wiodła wzdłuż dzikich Gór Przeklętych (Prokletje), gdzie przez długi czas jechaliśmy wąwozem Tamare. Masywne i wysokie ściany gór budziły zachwyt i grozę. Sam wąwóz wydawał się nie mieć końca, a kręta i biała od pyłu droga czasem tylko opadała w dół aby zaprowadzić nas w pobliże domostw. Do dziś zastanawiam się jak na co dzień wygląda życie w tego typu albańskich wioskach. Z rzadka usytuowane budynki mieszkalne, niektóre z nich bardzo wysoko, inne jakby nieco „bezpieczniej” położone były w pobliżu pobocznych ścieżek odbijających od głównej drogi. Gdzieś w oddali dostrzegliśmy kościół, niżej znajdowało się kilka marnych poletek ogrodzonych drutem kolczastym, a dookoła były już tylko kamienie i skały. A gdzie sklepy, dokąd dzieci chodziły do szkoły? Nawet nie próbowaliśmy sobie wyobrażać jakiejś kryzysowej sytuacji, w której ktoś potrzebowałby pomocy medycznej. Słońce bardzo szybko chowało się za góry i późno rankiem ukazywało się zza skał. Miałam wrażenie, że tkwimy w jakimś wielkim kotle, z którego, mimo że niesamowicie wspaniały, próbujemy się od dłuższego czasu wydostać. Z jednej strony byłam zachwycona pięknem otaczających mnie gór, z drugiej, to właśnie one – wysokie, srogie i majestatyczne, przytłaczały mnie. Patrzyłam w górę i zastanawiałam się gdzie jest kres, dlaczego wciąż jesteśmy tak nisko, jak wysoko musimy się wdrapać i czy w ogóle tam dotrę. Następnego dnia musieliśmy sie wspiąć na przełęcz, gdzie na krótkim odcinku czekało na nas pokonanie 700 metrów przewyższenia. Żar lał się z nieba, w butelkach pozostały resztki ciepłej wody.
Wspinaczka serpentynami okazała się nie lada wyczynem. Upał i kamienista droga utrudniały jazdę. Każdy z nas poruszał się swoim własnym tempem, przez dłuższy czas nie widzieliśmy się wzajemnie. Przed wjazdem na przełęcz ostatni raz spotkaliśmy się wszyscy razem przy niewielkim kraniku, z którego maleńkim strumieniem lała się woda. Wiedzieliśmy, że musimy napełnić butelki po brzegi, bo z wodą w tych rejonach było raczej krucho. Potem pozostała już tylko mozolna wspinaczka, częste odpoczynki, podczas których korzystaliśmy ze skrawków cienia, jakie dawały niewielkie krzewy i oszczędnymi łykami pili wodę. To była taka mała samotna walka w dotarciu na szczyt, gdzie znowu wszyscy razem mogliśmy się spotkać i zadowoleni z zachwytem popatrzeć na wspaniałą panoramę otaczających nas Gór Przeklętych. Zjazd w dół, mimo że wciąż kamienisty i trudny, okazał się prawdziwą przyjemnością. Tylko ten żar z nieba dawał do myślenia – tak naprawdę nie mieliśmy wtedy pojęcia, że temperatury oscylują w granicach 40 stopni Celsjusza.
Nawet w okolicach Jeziora Szkoderskiego, przy podmuchach wiatru, zamiast orzeźwiającego powietrza, czuliśmy tylko gorący żar wydobywający się niczym z wielkiej suszarki. Liście na wielu krzewach przybrały jesienne, złocisto-czerwone barwy, a pociemniałe owoce niedojrzałych granatów wydawały się być sparzone od słońca. W powietrzu unosiła sie mieszanka niezwykle ciekawego zapachu dojrzewających fig wymieszana ze smrodem porozrzucanych przy drodze śmieci. Na nocleg chcieliśmy się zatrzymać nad samym jeziorem, gdzieś przy plaży. Niestety w tej części jeziora trudno było znaleźć cokolwiek co przypominałoby plażę, a i sam dojazd do jeziora nastręczył nie lada kłopotu. Napotkani ludzie pomagali jak mogli i w końcu o zmroku dojechaliśmy nad wodę. Tu spotkaliśmy młodego chłopaka, Davida, posługującego się całkiem dobrą angielszczyzną. Stanowczo odradził rozbijanie namiotów w tym miejscu. Ciekawe, że akurat trafiliśmy na jakąś przystań, gdzie podobno od czasu do czasu ma miejsce proceder przemytu „zioła” i bywa niebezpiecznie.
Posłuchaliśmy więc rad Davida i zrezygnowaliśmy z noclegu z ewentualnymi przygodami na rzecz spędzenia nocki na podwórku należącym do rodziny jego wuja. Bez problemu mogliśmy skorzystać z łazienki, a nawet internetu. Rankiem dostaliśmy niezliczoną ilość warzyw i owoców, a po sesji zdjęciowej z całą rodziną Davida i wymianą adresów mailowych pojechaliśmy nad jezioro – w końcu od czasu do czasu należało sie wykąpać. Razem z nami z uroków jeziora korzystały inne istoty żywe – w oddali widzieliśmy brodzące w błotku prosięta, w okolicznych szuwarach przechadzały się niczym nieskrępowane krowy, przybył tez piękny biały koń i jego właściciel, a nad wszystkim czuwała para policjantów – przyznać trzeba, że to dość zaskakujący, ale na pewno interesujący widok. Tym bardziej, że samochód policyjny był na brytyjskich numerach i miał kierownicę z prawej strony. Potem pozostała nam już tylko długa droga w kierunku Szkodry. Tutaj też nie było asfaltu – na długim odcinku ta główna trasa podlegała gruntownej przebudowie. Jechaliśmy jak sie dało – raz prawą stroną, innym razem lewą. Biały pył nie dawał spokoju, nasze sakwy dawno utraciły swój pierwotny kolor, podobnie zresztą jak przydrożne krzewy – wszystko pokrywał jasny proszek. Mijały nas głównie mercedesy – samochody symbol. Kiedyś, za czasów dyktatury nawet nie wolno było mieć prywatnych samochodów. Od pewnego czasu Albańczycy nadrabiają stracony czas. Po co więc zaczynać od maluczkich, nie lepiej sięgnąć po coś większego i dostojniejszego, na przykład Mercedesa?
Droga do Szkodry prowadzi po niemal płaskim terenie. Jazda dłużyła się, a w oddali było widać góry – góry, które płonęły żywym ogniem. I to nie w jednym miejscu, ale gdzie okiem sięgnąć, na wschodzie i zachodzie, rozciągały się dym i płomienie. I tak do samej granicy. Ponadprzeciętny upał i zmęczenie, które po wielu dniach spędzonych w górach zaczęło dawać się nam we znaki, były sygnałem, że nasze organizmy potrzebują odmiany. Postanowiliśmy nie zapuszczać się dalej w głąb Albanii i po trzech dniach w „piekle” z powrotem trafiliśmy do Czarnogóry. Tym razem nad morze, gdzie urzekające swoim pięknem miejsca oblegane były przez rzesze turystów. Gwar na plaży, nieustający ruch na asfaltowych ulicach, słowem, wszechobecna komercja. Czy naprawdę tak szybko chcieliśmy uciec z albańskiego „piekła”?