Uzbekistan leży na Jedwabnym Szlaku, a takie miasta jak Samarkanda czy Buchara przyciągają turystów z całego świata. Warto poznać kilka ciekawostek ułatwiających zaplanowanie i przebycie podróży planowanej na własną rekę.
„Uzbekistan” – dla wielu lub niektórych brzmi odlegle, egzotycznie, jakoś dziko, a nawet nieprzyjaźnie, nieswojo i zacofanie. Zanim się wybrałem usłyszałem kilka pytań powątpiewania o bezpieczeństwo. Po powrocie mogę śmiało powiedzieć, że słowo „Uzbekistan” powinno kojarzyć się z takimi pojęciami, jak: bezpieczeństwo, brak stresu, przyjaźni ludzie, piękne zabytki, łatwość komunikacji (język i transport), pogoda, niskie ceny, czysto na ulicach, smaczne jedzenie, piękne dziewczyny, odmienna kultura. Jednocześnie także z pojęciami stojącymi w opozycji: niedobre piwo, niewygody, obleśne sanitariaty, duże odległości, pustynia, upał, worki na pieniądze, brak możliwości korzystania z kart kredytowych, nieustanne naciąganie obcokrajowców na kasę.
Podróżowanie po kraju jest bezpieczne, ale niezbyt wygodne. W miastach na każdym kroku napotkamy policjanta, a generalnie ludzie są mili i, o ile chociaż trochę pamięta się język rosyjski, to porozumiewanie się z nimi nie jest trudne. Za to odległości są ogromne, a transport nie należy do wygodnych, chociaż jego dostępność na głównych szlakach jest łatwa. Jeśli w biurach nie znajdziesz ofert podróży w ten region, to moim zdaniem, bez obaw, znając kilka faktów i godząc się na niewygody, zwiedzenie tego kraju na własną rękę będzie przyjemnością poznawania klimatu postsowieckich absurdów i dziwów, w którym dawne reguły mieszają się z nowoczesnością, kradnąc nieco z atmosfery minionej epoki. Przyjemnością zatopienia się w zupełną odmienność kulturową kraju muzułmańskiego połączoną z poczuciem utożsamiania się z ludźmi, z którymi porozmawiasz w podobnie brzmiącym, słowiańskim języku. Przyjemnością swobody i poczucia wolności podczas wpatrywania się w dal nie zasłoniętą wysoką zabudową bardzo dobrze zachowanych dawnych murów zabytkowych miast ozdobionych kolorową mozaiką. Przyjemnością fotografowania pięknych kobiet ubranych w kolorowe, zwiewne stroje, uśmiechających się do obiektywu. Przyjemnością odczuwaną z perspektywy osoby lubiącej mimo wszystko włóczęgę z plecakiem na ramionach. Jeśli, jednak nie lubisz autobusów bez klimatyzacji, gdy na zewnątrz upał sięga 35 stopni, jeśli nie jesteś przyzwyczajony do spania na dywanie pod gołym niebem lub nie tolerujesz dziury w toalecie bez drzwi zamiast wygodnej muszli, to kraj ten wciąż nie jest dla Ciebie.
Warto wiedzieć, że jest to mimo wszystko dawna republika radziecka i kraj, jako taki ciągle przesiąknięty jest dawno temu ustalonymi i długo stosowanymi regułami, z którymi bełta się demokracja pojmowana na swój sposób i raczkujący kapitalizm.
Do Uzbekistanu konieczne jest posiadanie wizy. Aby ją uzyskać potrzebny jest także voucher. Całość formalności można zlecić firmie pośredniczącej, a właściwie załatwiającej wszystko za turystów. My korzystaliśmy z dobrodziejstw strony internetowej transazja.pl, na której można znaleźć wiele przydatnych informacji i pośrednika wizowego. Koszt załatwienia wizy w tym prowizja dla firmy w sumie wyniósł ok. 600 zł. Jak piszemy dalej, tani przelot po dodaniu kosztu wizy nie wygląda już tak super, ale ok. 1.300 zł za całość i tak brzmi dobrze. A procedura jest dość prosta – wypełnia się formularz na stronie, dokonuje wpłaty, wysyła paszporty i wracają z wizą.
Tani przelot udało nam się kupić u przewoźnika rosyjskiego UTair. To wbrew może mało popularnej marce, duże azjatyckie linie lotnicze. Przelot z Brna przez Moskwę do Taszkientu kosztował w sierpniu 2012 roku jedynie nieco ponad 700 zł. Trasę obsługiwały samoloty Boeing różnej wielkości z dobrym serwisem pokładzie. Chociaż różnym w zależności od odcinka – lepiej było między Europą a Moskwą, gorzej na terenie samej Azji.
Przesiadka w Moskwie odbywa się na terenie tego samego lotniska, jednak wymaga zmiany terminala. Procedura tranzytowa jest tak specyficzna jak kraj, w którym się odbywa. Otóż, na lotnisku Moskwa Vnukovo, na którym lądowaliśmy nie funkcjonują korytarze dla osób przesiadających się na dalszy lot poza Rosję. Po wejściu do terminala, uprzejma pani odbiera paszporty i zapewnia, że wszystko załatwi. A jest co załatwiać, bo nie mamy wizy rosyjskiej – nie jest ona konieczna. Po odczekaniu stosownego czasu (prawie tyle ile trwa przerwa między lotami, czyli kilka godzin) zakleszczeni między drzwiami wejściowymi z zewnątrz a budkami kontroli paszportowej, czyli w jednym niedużym pomieszczeniu, zostajemy poprowadzeni przejściami dla personelu w odpowiednie miejsce, skąd dostaniemy się, jak „normalni” pasażerowie do samolotu. W drodze powrotnej wygląda to nieco inaczej – mały busik zabiera nas i nielicznych innych „tranzytowców” do innego terminala. Mimo małego stresu oczekiwania do ostatniej chwili bez paszportów, wszystko przebiega sprawnie i w towarzystwie miłej Rosjanki. Wejście do Uzbekistanu tez wymaga cierpliwości i odporności psychicznej, bowiem napierający tłum jest dość nieuporządkowany, a procedury nie przekraczania czerwonej linii w oczekiwaniu na swoją kolej nieubłagalne. Pozostaje jeszcze wspomnieć o konieczności wypełnienia deklaracji celnych. Trzeba poszukać odpowiednich karteczek – czasem uda się odnaleźć egzemplarze w j. angielskim, a jak nie – pozostają bukwy. Kartkę otrzymaną od celnika trzeba mieć ze sobą do okazania przy wyjeździe. Podobno także mogą żądać pokazania potwierdzeń pobytu w poszczególnych miejscach, więc należy żądać za każdym razem meldunku. Nam tych dokumentów nie sprawdzali, ale być może jest to jakiś pomysł na robienie ewentualnych „poważnych” trudności wymagających uiszczenia opłaty.
Pieniędzy nie należy wymieniać w banku, jak w normalnych krajach, a kantorów nie ma. Znamy to z naszej przeszłości – kurs w banku jest niekorzystny. Za jednego dolara dostaniemy ok. 1.950 tutejszej waluty zwanej sumami. A już na targu znajdziemy gościa, który zaoferuje nawet 2.700 sum. Wymiana taka jest nielegalna, jednak chyba mamy do czynienia z urzędowym przyzwoleniem, bo cinkciarze robią to bez stresu na ulicy, a ta jest często patrolowana przez policjantów. Podczas wymiany dla 4 osób, to my, a nie cinkciarze nalegaliśmy na to, by zrobić ją gdzieś w ukryciu. W końcu wskazali nam pobliskie pomieszczenie targowe – sklep mięsny, gdzie na zakrwawionych blatach, mając głowę na wysokości zardzewiałych haków na mięso i czując na sobie wzrok handlarzy, dokonaliśmy bezpiecznej transakcji. Na stan letni roku 2012, tysiąc sum wartych jest ok. 1 zł i 20 groszy. Trzeba mieć świadomość, że 1.000 sum to jeden banknot i jest to największy nominał, jaki funkcjonuje w handlu. Możemy szybko przeliczyć, że za 100 dolarów dostaniemy paczuszkę 270 banknotów. Uzbecy grupują je po 100 sztuk i związują gumką. Wymieniając pieniądze na 10-cio dniowy pobyt (300 USD) każdy z nas otrzymał 8 paczuszek pieniędzy, których nawet nie liczył. Zwykle ilość banknotów w paczce jest równa 100, lecz czasem można natknąć się w środku na jeden lub kilka banknotów 100-sumowych, zamiast tysięcznych. Jest to strata mała, więc bez stresu przymykamy na nią oko. Chowamy pieniądze do reklamówek i możemy zacząć przyzwyczajać się do bycia milionerami i wydawania grubych tysięcy na różne szalone pomysły. Gdy pozostanie nam spora suma pieniędzy przed wyjazdem z republiki, wymienimy je po kursie niewiele gorszym, niż kupowaliśmy. Próby zamiany pieniędzy w banku (wtedy korzyść byłaby znacząca) kończą się niepowodzeniem, ponieważ należy przedstawić dowód wcześniejszego zakupu pieniędzy w banku. Chcieliśmy sprawdzić czy pieniądze kupione na ulicy można nadać do kraju za pomocą Western Union, ale było już za późno i nieczynne. Jeśli komuś się to uda, to prosimy o sygnał. Za to, na pewno można płacić dolarami na lotnisku w strefie wolnocłowej, które to dolary przeliczane są po kursie bankowym, czyli wszystko jest tańsze o kilkadziesiąt procent (chociaż i tak drogie samo z siebie – wysokie ceny na lotnisku). Poza tym dolary jednak ma się zwykle przywiezione, a nie wymienione z zarobionych na miejscu, więc to i tak bez znaczenia. Warto wiedzieć, że Euro ma kiepski przelicznik, więc lepiej mieć ze sobą dolary. Tyle o walutach.
Aby sprawnie poruszać się po kraju warto też wiedzieć, że pociągi mają spore obłożenie, więc bilety należy kupować z wyprzedzeniem nawet dwudniowym. Autobusy dalekobieżne funkcjonują słabo. Jeśli podróżuje się w grupie, to dość tanim sposobem jest wynajęcie taksówki lub minibusa. Przykładowe ceny podajemy na końcu artykułu. W każdym przypadku należy oczywiście najpierw ustalić cenę i mocno się targować zbijając ją nawet o połowę. Jeśli cena transportu prywatnego lub pamiątek czy różnych artykułów od osób prywatnych nie spadnie o połowę, to możemy czuć się zrobieni na przysłowiowe „szaro” lub jak kto woli „w bambuko”, „w balona”, „w bambusa”, „w konia” czy chociażby „w jajo” (kolejność przypadkowa). Dziwnym przepisem jest zakaz poruszania się transportu osób po zmroku. Nawet taksówka osobowa jadąca między miastami może zostać zatrzymana na granicach wilajetów, czyli wewnętrznych tamtejszych prowincji lub miast. Jak zapewniali nas kierowcy, gdy zbyt późno pojawi się taki pojazd na rogatkach, nie zostanie przepuszczony w dalszą trasę. Jeśli jest to akurat pustynia, to nocujemy w samochodzie. Z tego powodu musieliśmy odpowiednio ustalać godziny wyjazdu i przejazdu, by bez stresu dostać się na miejsce. Droga na odcinku Urgench – Bukhara jest w kiepskim stanie. Niby w remoncie czy budowie i w wielu miejscach już ukończona, ale ciągle zablokowana dla ruchu. Powodem podobno jest bunt chińskich wykonawców. Dlatego na jej przebycie trzeba liczyć więcej godzin niż wynika to z kilometrażu. W większych miastach (Taszkient, Buchara) mamy bardzo dobry transport publiczny, a w stolicy dodatkowo metro. Komunikacja jest niebywale tania i funkcjonuje sprawnie, więc nie warto korzystać z taksówek. Biletów na autobusy nie kupujemy, zamiast tego płaci się w pojeździe człowiekowi „od kasy”. Podobnie jest w marszrutkach. Zaś w metrze są okienka kasowe, gdzie zamieniamy sumy na plastikowe żetony. Przed przekroczeniem bramek prawie na pewno spotkamy się z kontrolą policyjną, jeśli wchodzimy z dużymi plecakami (należy nawet pokazać paszport, a czasem zawartość plecaków). W metrze obowiązuje zakaz fotografowania. Taszkient ma 3 linie, metro jeździ często.
Kraj leżący na Jedwabnym Szlaku pełen jest zabytków, a Samarkanda czy Buchara to miasta – marzenia, które chce zobaczyć każdy globtroter. Wiedzą o tym władze kraju, dlatego wstęp do wszystkich ważniejszych kompleksów jest płatny i niestety obowiązuje osobna cena dla „innostrańców”, wielokrotnie wyższa niż dla autochtonów. Dodatkowo ceny są często niewspółmierne do atrakcji i wielkości zwiedzanego miejsca. Aby nie popaść w tarapaty finansowe, bo jak wiemy bankomatów brak, warto rozważyć czy koniecznie chcemy dany zabytek obejrzeć od środka. Inną metodą jest targowanie się. Mimo, że mamy do czynienia z oficjalnym biletem, można dogadać się na bilet „studencki” czy „bilet bez biletu” albo bilet „własnego druku”. W miejscach najbardziej atrakcyjnych turystycznie tego typu wejście może skończyć się nieprzyjemnie, bowiem na terenie obiektów zdarzają się kontrole uczulone na tego typu omijanie ceny.
Ponieważ mając na zwiedzenie kraju zaledwie 10 dni, wiedzieliśmy, że będzie ono pobieżne. Skupiliśmy się na najważniejszych miastach (Samarkanda, Buchara, Chiwa) oraz planowaliśmy dotrzeć nad dawny brzeg Morza Aralskiego do Mujnaka i w góry wdzierające się wąskim pasem terytorium Uzbekistanu pomiędzy Kirgistan i Kazachstan. W zanadrzu była jeszcze Dolina Fergańska. Z racji niezbyt dobrego dopasowania transportu zabrakło nam czasu na Mujnak. Od Chiwy, do której z Taszkientu jechaliśmy sypialnym pociągiem przez 18 godzin pozostawało jeszcze 400 km jazdy niezbyt dobrymi drogami. Oznaczało to poświęcenie dwóch dni. Można było skorzystać z pociągu do Nukus, skąd byłoby wiele bliżej, ale to należało zrobić odpowiednio wcześnie kupując bilety. Świadomie natomiast zrezygnowaliśmy z Doliny Fergańskiej, jako terenu zbyt rozległego, a woleliśmy na koniec wyprawy szybko dostać się w góry pozostając w niedalekiej odległości od stolicy – miejsca wylotu do kraju. Na całej trasie znajdowaliśmy noclegi na bieżąco, korzystając często z „our pick” opisanych w przewodniku Lonely Planet lub pytając innych turystów. Wszędzie wyszukiwaliśmy noclegi w cenach do 10 dolarów od osoby. W ten sposób nocowaliśmy w bardzo sympatycznym guesthousie naprzeciw starych murów Chiwy. W Bucharze przyjęła nas pani do swojego mieszkania położonego blisko centrum dostosowanego do przyjmowania backapackersów, gdzie spaliśmy na dywanach lub na dachu. Tu pani wskazała nam skrawki betonu pokryte folią, czyli przygotowane do nocowania pod gwiazdami, określając je mianem „pokoju dwuosobowego za 8 USD od osoby”. W Samarkandzie mieliśmy dwa pokoje w typowej fajnej „noclegowni” dla włóczykijów z plecakami. Zaś w górach ulokowaliśmy się na 4 „etarze” pokomunistycznego hotelu-molocha, z którego 3 budynków w jako takiej sprawności pozostał już tylko jeden. „Dyżurnaja” odkręcała nam wodę o godzinie 8 rano i 20 wieczorem na 20 minut. Napełnialiśmy baniaki i w ten sposób mieliśmy wodę przez cały dzień – do mycia i do spłukiwania kibelka. Reszta dziesięciopiętrowego hotelu była pusta. Natomiast podczas dwóch pobytów w Taszkiencie nie potrzebowaliśmy nocować, bo każdorazowo były to pobyty dzienne w oczekiwaniu na transport. Jedną noc spędziliśmy w pociągu sypialnym relacji Taszkient – Urgench. Cztery prycze w przedziale dawały wygodę, a nawiew działający podczas jazdy jako taki komfort temperaturowy. Wrzątek dostępny za darmo na korytarzu ze stojącego samowara i wagon restauracyjny z dobrą zupą i swojską wódką zapewniały komfort nie odczuwania głodu, pragnienia, ani nudy.
Wygląda na to, że jedzenie i picie nie powoduje u „normalnych” ludzi zatruć. Chociaż w naszej grupie 3/4 osób pod koniec pobytu miało spore dolegliwości żołądkowe (pod koniec pobytu trochę popuściliśmy z czujnością sanitarną), to nie było to raczej zatrucie bakteryjne związane z wodą lecz inne, dotyczące spożywania dziwnego alkoholu i zimnego piwa, jako popitki dla szaszłyków z baraniny.
Ogólnie kuchnia nie jest zbyt urozmaicona, ale mamy kilka ciekawych potraw. Są pielmieni, czyli pierożki mięsne zalane w tłustej wodzie zbełtanej gęstą śmietaną. Jest samsa, czyli zawijasy (krokiety) z ciasta przypominającego francuskie z farszem cebulowo mięsnym – smaczne, szybkie, pożywne i tanie. Tradycyjnie wypiekane są w piecu, gdzie przykleja się je do jego ścianek. Możemy zasmakować się w smacznej, gęstej zupie o nazwie lachma (lagma czy jak to nie wypowiedzieć) lub ryżu z mięsem i dodatkami warzywnymi – to tzw. plow (lub plov). W ofercie są także ryby (popularny jest sudak), mimo, że to kraj podwójnie śródlądowy, a Jezioro Aralskie wyschnięte.
Na targu kupimy przedziwne owoce, a te znane nam są często wiele smaczniejsze. Koniecznie trzeba spróbować orzechów włoskich zatopionych w zastygłym sosie winogronowym. Smakują podobnie, jak sudżuch w Armenii, stąd prawdopodobnie tak właśnie są zrobione, tylko nie przyjmują formy długich „kiełbasek” lecz pojedynczych pastylek.
Jeśli chodzi o złocisty napój pożądania każdego prawdziwego mężczyzny, czyli piwo, to jest źle. W Taszkiencie trudno w ogóle znaleźć knajpę czy sklep, gdzie można się tego płynu napić. A jak już jest, to raczej przypomina smakiem wodę. Niemniej, przez okres całego pobytu wyekstrahowaliśmy kilka marek lokalnych piw wartych uwagi, które nie przypominały wody, jak chociażby Złoty Kłos („zlotyj kolos”). A jeśli chodzi o kawę – pożądaną przez każdą kobietę, to też jest kiepsko. Kawy są krótko mówiąc niedobre i to tyle w tym temacie.
Zamawianie wina w restauracji mija się z celem. Kelner przynosi buteleczkę, po którą dopiero co pobiegł do sklepu za rogiem i proponuje za nią „przyzwoitą” cenę 8-mio krotnie wyższą niż w sklepie.
Na koniec kilka chaotycznych informacji cenowych, które udało się odnotować: