Inspirujemy do aktywnego spędzania czasu poza domem na własną rękę lub z wartymi polecenia organizatorami.

Dotyk Laponii
Pokaż to swoim znajomym

Marcin Olszewski prowadzący blog marolsz.tumblr.com w plastyczny sposób opisuje swoją wędrówkę z aparatem po krainie, którą dzieci kojarzą ze Św. Mikołajem. Laponia – surowa, z nieprzyjaznym klimatem, w jego relacji pokazuje nam się z wielu innych ciekawych perspektyw.

 

Dotyk Laponii

Marcin Olszewski

(marolsz.tumblr.com)

 

Dotyk Laponii (fot. Marcin Olszewski)
Dotyk Laponii (fot. Marcin Olszewski)

 

Laponia – rozległa kraina przestrzeni, magii, skał, wyobrażeń, lasów. To tu świat z opowieści splata się z surowością i realnością geografii. Ta jednak zdaje się być nieco ułomna, bo jest niemal wyzuta z wszystkich pogmatwanych, dawnych linii demarkacyjnych, pól bitew, historycznych zaszłości. Idąc przez ascetyczną przestrzeń tundry, czy zapadając się w wilgotnym mchu torfowisk, głowa powoli uwalnia się od ciężaru niepotrzebnych myśli. Tylko woda, skały, drzewa…

Początek

Dwie dziewczyny, kolega i ja. Średnia wieku to ok. 20 lat. Lot do Sztokholmu. Nocleg w przemysłowej hali załatwiony przez znajomego z Polski. Następny dzień to oczekiwanie na pociąg, który jedzie na północ. Kilka godzin w mieście na krótki spacer i uzupełnienie prowiantu. Opóźniony pociąg. Większość miejsc zajęta przez podróżnych z plecakami, namiotami i w porządnych trekkingowych butach. Mamy wykupione już w Polsce imienne bilety na podróż w kuszetce. Słońce za oknem powoli się obniża i znika za wierzchołkami sosen. Kończy się pierwszy dzień. Rozkładamy łóżka i wskakujemy pod koce. Wstaję około 5 nad ranem. Za oknem tajemniczy pejzaż lasów, bagien, jezior otulony bielą mgły. Pociąg zwiększa opóźnienie już do 4 godzin i związku z tym w bistro czeka na nas darmowa kawa, napoje i słodycze. W Kirunie, czyli jakieś 100 km od Abisko (nasza docelowa stacja) musimy się przesiąść do podstawionych busów. Około 15.00 jesteśmy na miejscu. Wysyłamy pocztówki do Polski i ruszamy w drogę.

Kungsleden

Początek szklaku Kungsleden to karłowate, rosnące jak duże krzewy brzozy, przełomy potoków i niesamowite formy skał. Pierwszy nocleg, mimo iż pod namiotem, nie jest jeszcze zupełnie dziki, gdyż jesteśmy na terenie Parku Narodowego Abisko. Musimy zostać na noc na wyznaczonym polu biwakowym. Kolejny dzień to wędrówka przez tereny opanowane przez karłowate brzozy. Spotykamy sporo turystów, jak na tę trasę. Okazuje się bowiem, że jedna ze szwedzkich firm outdoorowych zorganizowała w tym czasie wyścig Szlakiem Królewskim.
Namioty rozbijamy tuż za granicą parku. Krajobraz powoli się zmienia – przybywa gór i przestrzeni. Zaczynają się ciepłe słoneczne dni. Ścieżka wiedzie przez przełęcz. Po kilku godzinach marszu wychodzimy na trudne do ogarnięcia wzrokiem przestrzenie. W oddali widać skaliste, pokryte śniegiem masywy górskie, a na ich tle pozostawioną przez Saamów osadę. Na miejscu następnego obozowiska czekają na nas nie tylko monumentalne widoki z rozlewiskami rzek, strumieniami i lodowcem skrytym w coraz niżej schodzących chmurach, ale także prawie pełna butelka whisky. Najwyraźniej jakaś grupa turystów stwierdziła, że nie jest to rzecz niezbędna w dalszej wędrówce. Po obiadokolacji raczymy się gorącą herbatą z solidną ilością „elementów baśniowych”. Po wietrznym i już nieco chłodnym popołudniu taki napitek idealnie rozgrzewa i zapobiega przeziębieniu. Butelkę z trunkiem odstawiamy pod kamieniem, dla następnych wędrowców.
Następny dzień upływa pod znakiem niebieskiego nieba i jezior. Jedno przechodzi w drugie. Jest niezwykle ciepło, więc prawdziwi twardziele decydują się na kąpiel w lodowatej wodzie. Orzeźwieni kontynuujemy marsz. Zachodzimy do jednego z największych schronisk na trasie. Uzupełniamy zapas chrupkiego chleba w sklepiku, koleżanka korzysta z sauny i ruszamy dalej. Rozbijamy się nad samym jeziorem. Wieczór wydaje się być chłodniejszy niż zwykle z powodu wyższej niż dotychczas wilgotności powietrza. Komary „umilają” ostatnie chwile dnia. Wybieram się jeszcze na wieczorne fotografowanie. Znajduję poroże rena. Nie jest imponującej wielkości, ale za to bardzo dobrze zachowane.

Dotyk Laponii (fot. Marcin Olszewski)
Dotyk Laponii (fot. Marcin Olszewski)

O poranku żeńska część ekipy oddziela się. Dziewczynom zależy na czasie, ponieważ muszą nieco szybciej wracać do Polski, a mają jeszcze w planach norweskie Lofoty. My dajemy odpocząć naszym plecom. Wybieramy się na wycieczkę bez ekwipunku, który zostawiamy w namiocie. Chcąc okrążyć jedno z jezior docieramy do niezwykle urokliwego wodospadu. Kolor wody na myśl przywodzi pocztówki z ciepłych, morskich wybrzeży. Wspinamy się po kamieniach i skałach w górę rzeki. Po długim spacerze docieramy do odwiedzonego dzień wcześniej schroniska. Jemy niezwykle drogi kebab z mięsem renifera. Pyszności. Dla kontrastu na koniec dnia, wieczorem posilamy się przy namiotach zupką chińską.
Kolejny dzień upływa pod znakiem słońca. Nie idziemy długo i rozbijamy się w jednym z najpiękniejszych miejsc na odcinku trasy z Abisko do Nikkaloukta.  Namiot stoi na wzgórzu, niemal na skraju skały, która jest rzeźbiona przez rwący potok. Nieopodal obozowiska huczy wodospad. Ze skały, z której spada woda, rozpościera się widok na rozlewisko rzeczne i dawne koryto rzeki. Zniżające się słońce zmienia wodę w srebrzystozłotą ciecz, która wije się między kamieniami, skałami, wzgórzami. Płaty śniegu niewzruszenie leżą na zboczach gór i przełomów rzek, dodając magii i surowości pejzażowi. Niezwykle trudno jest to wszystko ogarnąć wzrokiem, nie mówiąc już o fotografii. Wieczór uprzykrzają komary, chyba najbardziej dokuczliwe ze wszystkich dotychczasowych.
I znów nowy dzień. Poranne światło odkrywa kolejne tajemnice krajobrazu, a w zasadzie tworzy je na nowo. Sprawia, że obrazy widziane poprzedniego dnia stają się tylko wspomnieniem i można raz jeszcze odkryć na nowo formy skalne, rzeki, głazowiska. Pakujemy się w promieniach słońca i wyruszamy. Szlak przez niemal pół dnia wiedzie przez tereny niezwykle skaliste. Nogi wykręcają się na prawo i lewo. Kilkakrotnie przechodzimy przez płaty śniegu. Na jednej z przełęczy odpoczywamy w schronie. Popołudnie mija pod znakiem deszczu. Rozkładamy się „na mokro”. Jest pięknie, nie ma jednak mowy o wieczornym wyjściu na zdjęcia. Dalej szlak prowadzi nas nieustannie w pobliżu rzek, które zmieniają swoje koryta, rozgałęziają się, by potem znowu się połączyć. Popołudniu dochodzimy do schronu. Zaczyna padać. Po chwili w małej chatce przybywa wędrowców. Wszyscy solidnie przemoknięci. Czekamy, aż najgorsza ulewa ustanie i opuszczamy przeludniony domek. Nocujemy nieopodal schronu. Pejzaż staje się coraz bardziej górski. Przechodzimy przez dawny wypas rena, wspinamy się na przełęcz i schodzimy w dolinę. Wiatr się wzmaga, a z niskich chmur zaczyna padać drobny, lecz niezwykle gęsty deszcz. Nie ma czasu i atmosfery na podziwianie widoków. Szybko rozbijamy namiot i chowamy się do środka. Następną noc postanawiamy spędzić w tym samym miejscu. Około 8.00 deszcz się uspokaja. Krajobraz, mimo iż otulony potężnymi chmurami, wydaje się być jeszcze bardziej niesamowity. Ukryte szczyty gór i zamglony horyzont. Szumiące strumienie i wodospady po obu stronach doliny.  Małe krzewinki jagód. Daję odpocząć towarzyszowi podróży, sam zaś poświęcam niemal cały dzień na obserwacje i fotografowanie najbliższego otoczenia. Wysoka wilgotność powietrza, podmokłe tereny nad strumieniami sprawiają, że po kilku godzinach człowiek wraca przemoknięty.
Pogoda szybko się zmienia. Już następny dzień rozpoczyna się pięknym wschodem słońca. Nie mogę oprzeć się wrażeniu, że obudziłem się w innymi miejscu niż zasypiałem. Wiatr rozwiał chmury osłaniające masywy górskie, powietrze stało się bardziej przejrzyste. Wszystko nabrało świetlistej ostrości. Dochodzimy do dużego schroniska – pierwszego, w którym można naładować akumulatory do aparatu i telefony. Rozległe przestrzenie ustępują miejsca karłowatym brzozom. Czuje się przyjemną bliskość drzew. W takim pejzażu wędrujemy niespełna dwa dni.

Szybka podróż na wybrzeże – Zatoka Botnicka

Po dotarciu do Nikkaloukta okazuje się, że najbliższy autobus do Kiruny (jedno z najważniejszych miast szwedzkiej Laponii, ważny ośrodek wydobycia rudy żelaza) odjeżdża za kilka godzin. Mimo praktycznie zerowego ruchu decydujemy się stanąć przy drodze i czekać na okazję. Ku naszemu zaskoczeniu ktoś się zatrzymuje. Mamy niemal ekspresowy transport do Kiruny. Uprzejmy Szwed wysadza nas przy stacji kolejowej i sprawdza, o której mamy najbliższy pociąg do Lulea (miasta nad wybrzeżem Zatoki Botnickiej).  Około 21.00 wysiadamy już w Lulea.  Zaczyna padać i jest na prawdę ponuro. Plan wydostania się z miasta i noclegu na jakiejś leśnej polance wydaję się być niemożliwy do zrealizowania. Znajdujemy więc mały park na uboczu. Rozbijamy namiot na samym skraju trawnika pod zakrzaczonym laskiem. Noc jest krótka. Zwijamy nasz ”dom” o 6 rano. Śniadanie w parku z mało interesującym widokiem na dymiące kominy zakładów przemysłowych. Idziemy zobaczyć miasteczko, uzupełnić prowiant i zorientować się jak można stąd dotrzeć na wybrzeże. Autobusem dojeżdżamy do wioski Brandon oddalonej około 30 km od Lulea i położonej nad samym morzem. W trakcie marszu spotykamy małżeństwo Szwedów. W krótkiej rozmowie poznają nasze plany i są wyraźnie zaniepokojeni i odradzają nam wędrówkę nabrzeżem. Mimo to pozostajemy przy swoim. Popołudniu udaje nam się znaleźć kawałek miejsca na namiot. Nie jest to wcale takie łatwe, gdyż linia brzegowa jest albo bardzo kamienista albo bagnista. Wieczorem – a jakże, znowu zaczyna padać.

Kierunek Jokkmokk

Dotyk Laponii (fot. Marcin Olszewski)
Dotyk Laponii (fot. Marcin Olszewski)

Następnego dnia znów pobudka około 6 rano. Chmury powoli ustępują miejsca niebieskiemu niebu. Robię kilka zdjęć i wchodzę do lasu, aby nazbierać jagód. W trakcie porannego spaceru do głowy wpada mi myśl, aby przenieść się w okolice saamskiego miasteczka Jokkmokk. Kolega przystaje na to i cały dzień spędzamy przy drogach łapiąc stopa. W okolicy Boden (jakieś 150 km od celu naszej podróży) sytuacja zaczyna się wydawać nieco bardziej skomplikowana niż zakładaliśmy. Chłodno, poczucie głodu i żaden kierowca nawet nie zwalnia na nasz widok. Jednak około godziny 17:00 los się do nas uśmiecha i doznajemy życzliwości pary mieszkańców Jokkmokk. Do miasteczka docieramy około 19-tej. Czeka nas jeszcze dwugodzinny marsz w poszukiwaniu noclegu. Namiot rozbijamy w zaroślach sosnowego lasu na skrawku mchu wolnym od krzaków sięgających pasa.

Jeziora, bagna, renifery, jagody, moroszka

Dotyk Laponii (fot. Marcin Olszewski)
Dotyk Laponii (fot. Marcin Olszewski)

Przez następne kilka dni zostawiam mojego kompana w namiocie odpoczywającego, bądź pilnującego ogniska, a sam ruszam na podbój okolicznych lasów, torfowisk i jezior. Udaje mi się spotkać dwa reny. Robią na mnie ogromne wrażenie. Ich dostojność dorównuje, a może nawet i przewyższa tę, którą mają nasze jelenie. Jednak poruszając się po drogach północy, trzeba być niezwykle czujnym, bo można dostąpić bliskiego spotkania z tym zwierzęciem. W trakcie moich wędrówek zbieram jagody, z których później gotujemy sos do makaronu czy owocową herbatę. Kosztuję także nowo poznanego leśnego owocu, czyli moroszki. Ma ona wygląd mocno przerośniętej maliny o nieco żółtawym kolorze. W smaku jest dosyć interesująca, jednak z pewnością nie dorównuje jagodom. Noce zaczynają się robić coraz zimniejsze, a temperatura spada nawet poniżej zera stopni. Mimo to, jedną z nocy postanawiam spędzić poza namiotem w nadziei zaobserwowania zorzy. Wieczorne niebo, pozbawione chmur dawało nadzieję na ukazanie się tego przedziwnego i fotogenicznego zjawiska. Jednak nie tym razem. W środku nocy zaczęło padać i trzeba było uciekać do namiotu. I właśnie deszcz towarzyszył nam przez następne dwa dni. Temperatura wyraźnie spadła, a niebo zasnuło się ciemnymi chmurami, które nie zamierzały ustępować miejsca słońcu. Ostatni lapoński nocleg spędziliśmy na wyludnionym kempingu w Jokkmokk. Mając nadzieję na odwiedzenie miejscowego muzeum oraz kościoła udaliśmy się do centrum miasteczka, jednak jedynym obiektem otwartym w to niedzielne, deszczowe popołudnie był supermarket. Uzupełniliśmy zapasy przed podróżą do Sztokholmu, kupiliśmy po puszcze cydru i przemoknięci wróciliśmy na kamping. Ogrzaliśmy się w budynku kuchni. Zjedliśmy ciepły posiłek, napiliśmy się słodkiego napoju i odbyliśmy ciekawą rozmowę z Polakiem, który od kilku sezonów przyjeżdża na północ Szwecji zbierać jagody.  Przez półtora miesiąca żyje samotnie w samochodzie. Od rana do nocy zbiera drobne owoce i co dwa dni sprzedaje je w skupie. Nie jest lekko, ale opłaca się. Rozmowa układała się sama. Widać naszemu rozmówcy brakuje towarzystwa, tym bardziej, że po angielsku potrafił powiedzieć tylko kilka podstawowych słów nie mówiąc o jakimkolwiek innym języku.

Miasto kościelne – Lulea przed przeprowadzką

Dotyk Laponii (fot. Marcin Olszewski)
Dotyk Laponii (fot. Marcin Olszewski)

W drodze do Sztokholmu zahaczamy o stare, zabytkowe tzw. kościelne miasto Lulea (Lulea, w której byliśmy kilka dni przedtem została przeniesiona nad wybrzeże w XVII w.). Takich miejscowości w Szwecji było 71. Do dzisiejszego dnia przetrwało 16. Ta odwiedzona przez nas jest największą i najlepiej zachowaną. Miasteczka te składają się głównie z jednoizbowych domków i świątyni znajdującej się w centrum. Małe, czerwone budynki przeznaczone były dla mieszkańców z odległych wiosek, którzy przybywali na uroczystości kościelne czy targi. Mogli spędzić tam noc nie martwiąc się o drogę powrotną. W Gammelstad Lulea założonym w XV w. do dzisiaj można podziwiać ponad 400 drewnianych, w większości niezwykle malutkich domków. Kiedy dotarliśmy na miejsce poczułem się jak w bajce albo jakimś niepokojąco pięknym śnie. Wąskie uliczki, malutkie chatynki, cisza jak w wymarłej miejscowości i górujący nad tym wszystkim kamienny kościół. Zostawiliśmy plecaki na ławce na rynku i poszliśmy krążyć między zabudowaniami. Ogrzaliśmy się nieco w kościele lecz w końcu trzeba było powoli opuszczać starą część Lulea. Udaliśmy się na stację kolejową, aby tam złapać pociąg do Sztokholmu i pożegnać się z Laponią.
Pozostaje spory niedosyt. Otworzyła się przede mną nowa przestrzeń, która aż prosi się o powtórną wizytę. Zostałem zaledwie dotknięty przez Laponię. Gdyby tylko plecy mogły unieść te kilka kilogramów jedzenia więcej…

 

Podstawowe koszty:

  • 388zł – bilety w obie strony z bagażem do Sztokholmu
  • 220 kr – bilet autobusowy w obie strony z lotniska do Sztokholmu
  • 950 kr – bilet kolejowy w jedną stronę na północ (do Abisko)
  • 150 kr – nocleg na kampingu w Jokkmokk (cena za jeden namiot)
  • 490 kr – dwa noclegi na kampingu w Sztokholmie (cena za dwie osoby)
  • 600 kr – bilet kolejowy z Lulea do Sztokholmu

 

 


Pokaż to swoim znajomym
Skomentuj przez profil Facebooka
Avatar
Mieszka w Bielsku-Białej, jest fotografem i poniekąd podróżnikiem. Zwiedza głównie na rowerze, a zimą zamienia rower na snowboard. Odwiedził dotychczas wiele krajów europejskich ze szczególnym ulubieniem Bałkanów. W dalsze wyprawy wybrał się do Wietnamu, Laosu, Armenii, Uzbekistanu oraz Gwatemali. Założył i prowadzi od ponad dwudziestu lat stronę fotowyprawy.com. Publikuje zdjęcia i teksty w magazynach internetowych oraz drukowanych. Ma na koncie kilka wyróżnień w konkursach fotograficznych oraz kilka wystaw fotografii. A poza tym robi jeszcze milion innych rzeczy niezwiązanych z turystyką.