Inspirujemy do aktywnego spędzania czasu poza domem na własną rękę lub z wartymi polecenia organizatorami.

Transport w Ameryce Środkowej (Gwatemala)

Transport w Ameryce Środkowej (Gwatemala)
Pokaż to swoim znajomym

Prezentujemy garść spostrzeżeń i informacji o transporcie i jego rodzajach w Gwateamli w okolicach jeziora Atitlan, ale informacje te mogą być przydatne także w innych krajach Ameryki Środkowej. Zjawiska transportowe zaobserwowane i doświadczone empirycznie w 2011 roku.


Gwatemala – rodzaje transportu: camioneta (chicken-bus) (fot. K. Grabowski)

 

Paleta rodzajów transportów w tym kraju jest zadziwiająco szeroka. W zależności od miejsca, niektóre są bardziej popularne niż inne. Np. nad Jeziorem Atitlan nierzadko lepiej wziąć łódź niż jechać na kołach. W innych miejscach może lepiej wsiąść do pociągu lub lepszym wyborem jest pick-up, ale bez wątpienia wszędzie można skorzystać ze słynnych tutejszych autobusów, zwanych po angielsku „chicken-bus”, a po hiszpańsku „camioneta”.

 

Camioneta (chicken-bus), czyli autobus dla każdego.

Camioneta (fot. K. Grabowski)

Są to maksymalnie kolorowe i wymuskane przez ich właścicieli stare maszyny, błyszczące chromowanymi elementami i lśniące powłoką lakierniczą. Charakteryzują się wypuszczoną do przodu maską silnika i dość daleko od końca „budy” umieszczoną tylną osią. A to dlatego, żeby zmniejszyć rozstaw osi i łatwo pokonywać ostre zakręty na bardzo krętych tutejszych drogach, pnących się na znaczne wysokości. Chicken-bus ma pod maską jakiś potworny silnik, bowiem potrafi targać z pełnym obciążeniem po naprawdę stromo nachylonych drogach. Pamiętam, że armeńskie pojazdy nie dawały rady na większych nachyleniach. Tu nie ma żadnego problemu. Także wyprzedzanie na kawałku prostej drogi między kolejnymi serpentynami nie przysparza żadnego problemu – autobus przyspiesza jak rakieta. Pojazdy dodatkowo posiadają z tyłu drzwi i drabinkę do wchodzenia na dach po bagaże. Nie należy do rzadkości widok, gdy podczas jazdy ktoś z obsługi chodzi po drabince lub po prostu z niej schodzi po umieszczeniu na dachu tobołków, w trakcie gdy kierowca już ruszy w drogę. To maszyny, które mimo swojego wieku wjadą niemal wszędzie i zabiorą na pokład niemal wszystko. Transport taki jest szeroko wykorzystywany przez lokalnych mieszkańców, więc przysparza turystom wielu ciekawych wrażeń. Ludzie wożą wszelkie towary, najczęściej te większe i cięższe ładując na dach. Na popularnych trasach i w godzinach szczytu, camionetas są wypełnione w środku po ostatnie miejsca. Normalne jest siadanie na trzeciego do dwuosobowej ławy. Niemniej, dzięki temu, że to transport dla mas, jest on stosunkowo tani, chociaż niezbyt szybki. Przykładowo na trasie między Panajachel a Sololą bilet kosztuje 3 Qetzales czyli nieco mniej niż 1/3 dolara. Pieniądze są zbierane podczas jazdy. Oczywiście nie ma mowy o rozkładach jazdy. Trzeba dopytywać mieszkańców, o której godzinie odchodzą busy na dalsze trasy. Czasem też trzeba spytać skąd odchodzą w danym kierunku. Pytać należy zwłaszcza w tych miejscowościach, w których chicken-busy nie stacjonują, a jedynie przez nie przejeżdżają. Zaś w większych miastach, a zwłaszcza w szczytowych porach dla ruchu (np. na targ lub z targu), busy stoją rzędami, a obsługa głośno oznajmia, wręcz krzycząc, dokąd ów chicken-bus jedzie. Poza tym kierunki tras są wypisane nad przednią szybą. Kierowcy tych maszyn lubią wyciskać z nich siódme poty i nie stronią od używania przeraźliwie głośnych sygnałów dźwiękowych. Transport trwa dłużej niż by można przypuszczać z odległości odcinka, ponieważ przystanki są częste, a wysiadający ludzie mający bagaż na dachu potrzebują trochę czasu na rozładowanie. Poza tym samo zbieranie chętnych i ładowanie bagaży przed wyruszeniem także zabiera długą chwilę. Wieczorem camionetas przybierają postać kolorowych rozświetlonych „choinek”, bowiem obwieszone są zewsząd lampami – tymi potrzebnymi do jazdy w ciemnościach i tymi zupełnie do takiej jazdy niepotrzebnymi, często migającymi w różnych kolorach.

 

Tul-tuk, czyli mała taksówka na krótkie dystanse

Tuk-tuk i jego młodziutki kierowca (fot. K. Grabowski)

Bierzemy na tapetę tuk-tuki. Ta popularna mała taksówka to to w zasadzie motorower, tyle, że na 3 kołach i z „budą” dla pasażerów. Mimo swoich niewielkich rozmiarów, małych kółeczek i małej mocy, kierowcy dla większego zarobku są skłonni zapakować do swego pojazdu nawet 7 osób, gdzie przynajmniej dwie siedzą obok niego, a reszta upakowana jest z tyłu. Ekstremalnie strome uliczki miast nie stanowią problemu. Tuk-tuk wyje na jedynce lecz konsekwentnie jedzie do góry choćby z prędkością piechura. Czasem jednak może nie dojechać. Zdarzyło nam się zakończyć trasę przed punktem docelowym z powodu urwanego koła. Z uwagi na raczej kiepskie, nierówne, brukowane drogi miast i wyboiste poza nimi, wszelkie pojazdy, a zwłaszcza takie delikatne narażone są na awarie, nie wytrzymując dużych obciążeń i mało delikatnej jazdy właścicieli. Co ciekawe, właściciel nie koniecznie musi posiadać przy sobie odpowiednie narzędzie do naprawy pojazdu. Tuk-tuki obsługują często młode osoby, a właściwie, w naszej kulturze, trzeba by powiedzieć, że to dzieci. Ci nieco starsi przyozdabiają je w różnorakie antenki, sprzęt nagłośniający i wiele kolorowych światełek, by wieczorem przyciągać klientów lub przypodobać się swoim dziewczynom. Ceny są wyższe niż jazda chicken-busami, ale też tuk-tuki nie jeżdżą na dłuższych trasach. To transport popularny w mieście lub między sąsiednimi miejscowościami.

 

Pick-up, czyli szybka „taksówka-kabriolet” międzymiastowa i międzywiejska

Pick-up pojemny jak autobus. A ile frajdy z jazdy! (fot. K. Grabowski)

Tutejsi wymawiają to, jako „pikop”. Pick-up to szybki transport pomiędzy miejscowościami, jeżdżący stosunkowo często, oczywiście o nieokreślonych porach. Łatwo rozpoznać pick-upa po tym, że na otwartej „pace” jakiegoś Forda, Toyoty czy Mitsubishi stoi garstka, a nierzadko masa ludzi trzymająca się metalowej konstrukcji. Wystarczy machnąć ręką, by zatrzymać samochód. Zawsze znajdzie się miejsce, by dołączyć do wesołej ekipy. Częstokroć wożone są tymi autami także spore ilości towarów, więc samochody przybierają pozycję wodolotu z zadartym przodem i mocno opuszczonym tyłem. Transport taki jest tani i bardzo popularny. Jazda nie ma wiele wspólnego z polskimi obostrzeniami związanymi z bezpieczeństwem, fotelikami dla dzieci i obowiązkowym zapinaniem pasów. Pędząc na stojąco nad dachem kabiny kierowcy z prędkością pewnie sięgającą 70km/h zastanawiałem się, w którym kraju ludzie są naprawdę wolni i który jest bardziej rozwinięty – ten, gdzie wszystko zamienia się na przepisy, zakazy i nakazy (upierdliwie pilnowane przez równie upierdliwą policję), czy może ten, który pozwala samemu decydować o sobie.

By wysiąść wystarczy zastukać w dach kabiny w dowolnym miejscu na trasie. Płaci się bezpośrednio kierowcy po zejściu z paki. Dobrze jest znać wcześniej cenę i mieć wyliczone pieniądze. Oprócz tych otwartych typowych pick-upów jeżdżą też bardziej tradycyjne mikrobusy, które do środka pakują po kilkanaście osób.

 

Przejażdżka „lanczią”, czyli transport wodny.

Łódka lub stateczek to popularny transport w obrębie Jeziora Atitlan (fot. K. Grabowski)

Łatwo można zapamiętać hiszpańskie słowo „łódź”, ponieważ brzmi jak popularna w Europie marka samochodu – Lancia (różnica jest jedynie w pisowni – tu pisze się „lancha”). Miałem okazję korzystać z łódek nad jeziorem Atitlan, gdzie przepłynięcie szybką małą „lanchą” na drugi brzeg jeziora z San Pedro do Panajachel zajmuje do pół godziny, podczas gdy jazda transportem kołowym dookoła byłaby na pewno dłuższa i droższa. Lancha kosztuje w tym przypadku 25 Q (ok. 3$). Na wodzie, chyba jeszcze bardziej niż na lądzie odczuwalne jest oczekiwanie na klienta. Kierowca samochodu pewnie prędzej ruszy mimo, że nie nazbierał odpowiedniej liczby pasażerów. Na łodzi jest to bardziej rygorystyczne. I nie należy dawać się nabierać na zapewnienia kierowcy, że łódka odpłynie za 5 minut. To tylko zachęta, żeby do niej wsiąść i czekać kolejne 25 lub dłużej, aż liczba pasażerów będzie odpowiednia, by transport się opłacił. Ale przynajmniej zawsze cena jest stała, bez względu na ilość pasażerów. Jednym z ciekawszych doświadczeń jest przeprawa podczas większego wiatru, gdy fale na jeziorze są nieco większe. „Conductor” łodzi, czyli kierowca przekręca na maksa pedał gazu, czy cokolwiek w tej łodzi steruje prędkością i silnik, wydający się zbyt mocny do gabarytów łodzi, podnosi cały przód nad wodę tak, że łódź co chwilę spada i uderza o fale. Uczucie jest mniej więcej takie, jakby usiąść na twardych deskach sanek, a następnie zjeżdżać pomału po schodach stopień po stopniu. Można złagodzić to niemiłe wrażenie siadając w tylnej części kabiny.

W San Pedro są dwa miejsca, z których wyruszają łodzie. Jedno z nich obsługuje większa lancha – pasażerska. Jest znacznie wolniejsza lecz bardziej stabilna. Za przewóz płacimy po wyjściu z łodzi. Łodzie raczej kończą swe kursy przed całkowitym zmierzchem. Zdarzyło mi się w tym większym stateczku, że obsługa uparcie chciała skasować mnie za przejazd więcej, niż płacili miejscowi. I nie wyglądało to na próbę naciągnięcia czy „pomyłki” lecz jawne działanie w stylu „turyści płacą więcej”. Ponieważ nie zapłaciłem, więc musiałem wysiąść. Obsługa chyba jest najemna, bo nie zależy im na ilości pasażerów i zarobku.

 

Pozostałe możliwości

Powyższe nie wyczerpują wszystkich możliwości. Mamy jeszcze transport na dalsze trasy. Są to autobusy i busy, na które najprościej kupić bilet w jednej z lokalnych agencji. W miejscach turystycznych jest ich bardzo dużo. W biurze dowiemy się o dniu i godzinie wyjazdu, czasie przejazdu, miejscu odjazdu i zarezerwujemy sobie miejsce. W ten sposób wracałem Antiguy na samo lotnisko do stolicy Gwatemali. Trzeba być jednak czujnym czy chcemy na lotnisko międzynarodowe czy na lot wewnętrzny, bo to jednak różnica. Busy i autobusy są dość wygodne, raczej punktualne, ale nie tak tanie, co na pewno wiąże się też z odległością, jaką mają do pokonania.

 

 

Zapisz

Pokaż to swoim znajomym
Skomentuj przez profil Facebooka
Avatar
Mieszka w Bielsku-Białej, jest fotografem i poniekąd podróżnikiem. Zwiedza głównie na rowerze, a zimą zamienia rower na snowboard. Odwiedził dotychczas wiele krajów europejskich ze szczególnym ulubieniem Bałkanów. W dalsze wyprawy wybrał się do Wietnamu, Laosu, Armenii, Uzbekistanu oraz Gwatemali. Założył i prowadzi od ponad dwudziestu lat stronę fotowyprawy.com. Publikuje zdjęcia i teksty w magazynach internetowych oraz drukowanych. Ma na koncie kilka wyróżnień w konkursach fotograficznych oraz kilka wystaw fotografii. A poza tym robi jeszcze milion innych rzeczy niezwiązanych z turystyką.