Rozpoczynamy zaległy cykl opowieści z miesięcznego pobytu w Gwatemali nad przepięknym jeziorem Atitlan otoczonym stożkami wulkanów w sercu świata Majów.
(futbolowa rozprawka)
Będąc „pod wpływem” – ale nie tego, co każdy ma w takim przypadku na myśli, lecz pod wpływem trwających właśnie emocji piłkarskich związanych z Euro 2012, przypomniał mi się mecz, jaki oglądałem w gwatemalskim miasteczku San Pedro La Laguna.
Do Gwatemali przyjechałem skuszony propozycją znajomej będącej jedną z tych niewielu osób, które potrafią rzucić wszystko i zmienić swoje życie w jednej niemalże chwili. Pracowała w Warszawie, gdzie, jako informatyk, zarabiała niemałe pieniądze. Zawsze „nosiło ją” po świecie, a dzięki zarobkom mogła jechać gdziekolwiek – poza Europą odwiedziła Japonię, Australię i Nową Zelandię, a Stany Zjednoczone były jej drugim domem, bo tam wcześniej studiowała i wielokrotnie przyjeżdżała. Dotychczas jednak, jej wyjazdy były jak zwykłe wakacje – prosiła o należny jej urlop i w krótkim czasie w szybkim tempie i z bardzo intensywnym harmonogramem w ręku pokonywała duże odległości zaliczając tylko najciekawsze atrakcje wybranych krajów. Pewnego razu, dość niespodziewanie, zaproponowała mi wyjazd do szkoły w Gwatemali na naukę języka hiszpańskiego. Jej plan tym razem zamykał się w jednym słowie „zmiana”. Miesięczny pobyt w szkole miał dać jej wystarczającą swobodę porozumiewania się do tego, by móc podróżować po Ameryce Łacińskiej rok lub dłużej. Tym razem podróż miała być celem – wiele czasu na spokojne przeżywanie wyprawy z możliwością improwizacji i zatrzymywania się w dowolnym miejscu na dłuższy czas. Jak się później okazało – brak planu był dobrym planem. Zatrzymała się na jednej z wysp Hondurasu, gdzie przeszła kurs nurkowania i podjęła pracę. Tak minął ponad rok. Mamy nadzieję, że podzieli się kiedyś z nami swoimi wrażeniami.
Tymczasem, przeniesiemy się do Gwatemali, gdzie podczas miesięcznej nauki w miasteczku San Pedro La Laguna, osobiście mogłem wtopić się w rytm życia potomków Indian. Mieszkaliśmy z gwatemalską rodziną, co pomagało w integracji z miejscem i ludźmi. Widywałem codziennie te same osoby na ulicy, a z nauczycielem języka mogłem wybierać się na wycieczki rowerowe.
I tak wyskoczyłem wypożyczonym rowerem na krótki spacer wokół miejscowości. Podjeżdżałem stromymi serpentynami w stronę wejścia do Parku Wulkanu San Pedro, gdy na ulokowanym obok drogi miejscowym stadionie rozgrywany był mecz amatorskiej piłki nożnej. Zatrzymałem się na moment, by obejrzeć zmagania młodych piłkarzy. Zawodnicy nie mogli wybrzydzać i narzekać na jakość murawy, jak robili to zawodowcy z Hiszpanii podczas EURO 2012 w Warszawie. Nie mogli, ponieważ murawy w ogóle nie było. W suchym klimacie mieli do dyspozycji boisko, na którym unosiły się tumany kurzu. Mimo wszystko walczyli bez taryfy ulgowej, chociaż piekące słońce dawało im się mocniej we znaki niż rzekome duszności zawodowej polskiej ekipie pod zasłoniętym dachem Narodowego.
Entuzjazm i wola walki była godna podziwu, a sceneria meczu niezapomniana: poniżej płyty boiska szkliła się woda jednego z najpiękniejszych jezior świata – Atitlan, a nad bramką biało-niebieskich koszulek górował zalesiony szczyt wulkanu. Nie był to pewnie mecz na szczycie, ale bez wątpienia na wysokim poziomie – i to dosłownie. Boisko umiejscowione jest wysoko ponad miasteczkiem, które i tak wznosi się ok. 1500 m npm i otoczone jest jeszcze wyższymi szczytami wulkanów, z których ten najbliższy – także nazywający się San Pedro, ma ponad 3000 m wysokości.
Zastanawiam się na jaki mecz chciałbym się wybrać: Jeden to lokalny futbol przypominający prawdziwą walkę Argentyny (biało-niebieskie pasy) z Brazylią (żółte koszulki) rozgrywający się na otwartym boisku w niezwykłej scenerii. Drugi – potyczka zmęczonych zawodowców oglądana z odległych trybun zatłoczonego gigantycznego Stadionu Narodowego w cenie biletu 1.600 zł… Na tym drugim nie byłem – co wybrać? :)