O swoim interesującym projekcie zderzania kultur opowiadają nam górale z Żywiecczyzny. Chociaż na co dzień bardziej związani są z Wrocławiem, to o swoich korzeniach nie zapomnieli: w strojach ludowych z instrumentami i podarunkami powędrowali aż do Afryki. Dlaczego, jak i po co to wszystko – dowiemy się od Ani, Kasi, Marty, Sylwii (Muchy), Zbyszka, Andrzeja i Mateusza, którzy są sprawcami projektu „Żywcem w Afryce„.
[singlepic id=1753 w=600 float=center template=caption]
Krzysztof Grabowski: Zacznę od „wejścia smoka” ;) – skąd pomysł i Wasza potrzeba na tak radykalną promocję kultury Ziemi Żywieckiej i zorganizowanie tego przedsięwzięcia? Przecież, jak sami przyznaliście, mieszkacie i pracujecie we Wrocławiu, przed wyjazdem nie potrafiliście grać na żadnym instrumencie, musieliście poćwiczyć śpiewanie i taniec, a nawet stroje ludowe organizowaliście specjalnie na wyjazd! Czy Wy na pewno jesteście żywieckimi góralami?
Ania: Jesteśmy, czujemy się! Nie każdy góral potrafi grać na instrumentach, tańcować i śpiewać, albo inacyj: mało który góral potrafi na cym grać- nady to som prości ludzie. Trza mieć duse górola, umieć wypić jak prowdziwy górol, morde rozewrzec jak prawdziwy górol i wadzić się jak prawdziwy górol.
Kasia: To czy należy się do danej grupy etnicznej nie zależy od umiejętności przypisanych niektórym jej reprezentantom, ale od własnej tożsamości. Właśnie pobyt we Wrocławiu, do którego „zmusiła” nas sytuacja na rodzimym rynku pracy, spowodował, iż jeszcze mocniej uświadomiliśmy sobie bogactwo rodzimej kultury, to jak jesteśmy z niej dumni i to jak za nią tęsknimy A że niektórzy z nas to etnolodzy jeszcze bardziej zaważyło na kształcie projektu. Panocku, nie kozdy górol gro, śpiewo, tańcuje. Jedyn umi cosik z drewna wyskrobać, inny pogaworzyć a jesce inny całe życe ino krowy oporządzo :)
Marta: We Wrocławiu mieszkamy od kilku lat. Jest to miasto, które ma swoją historię lecz nie czuć tu tradycji. My urodziliśmy się i całe swoje życie spędziliśmy na Żywiecczyźnie. Czy jesteśmy góralami? Nie spędzaliśmy całych dni w górach na wypasie, nie nosiłam warkoczy z czerwonymi wstążkami, a chłopcy na imprezach nie przeskakiwali przez kapelusze. Jednak wszystko to było blisko nas. Dziadkowie mówiący gwarą, tradycje i zwyczaje bez których święta nie byłyby świętami, żywiołowa muzyka, a wokół otaczające nas góry. Było to dla nas codzienne, naturalne. Gdy wyjechaliśmy, zabrakło nam tego – pięknych widoków, natury, tradycji. Tutaj wychodzi się na „dwór”, a nie na „pole”. Zatęskniliśmy! I wtedy uderzyło to w nas ze zdwojoną siłą. Zapragnęliśmy poznać wszystko o góralszczyźnie od podszewki… i pokazać to światu.
Kasia: A co do pomysłu, to właściwie w ogóle nie chodziło o „promocję”, bo w tamtym świecie nikt nie zakoduje, że byli tu właśnie górale żywieccy a nie pienińscy. Nie zapamiętają nawet że byli oni z Polski! Jeśli skojarzą, że jednak byli oni z Europy, a nie Azji czy Stanów to już sukces, hehe :) Nam chodziło o konfrontacje dwu odmiennych, różnych kultur. A że naszą kochamy i jesteśmy z niej dumni, to właśnie to chcieliśmy ze sobą zabrać, coś co w nas siedzi od zawsze! Co do treningów to rzeczywiście, wcześniej nikt z naszej siódemki nie potrafił ogarnąć żadnego instrumentu. Co do tańca czy śpiewu, jakieś podstawy mieliśmy wcześniej. Mader/Mateusz przecież zaliczył kilka zespołów regionalnych. Stroje natomiast kombinowaliśmy sobie specjalnie, była to wersja light, momentami bardziej pasterska. Chociaż z naszych kombinacji na miejscu powstawały przeróżne kreacje… np. spódnica ludowa + polar + buty trekkingowe + gorset :)
KG: Głośny od jakiegoś czasu i bardzo drogi Wielki Zderzacz Hadronów podobno nie do końca spełnił pokładane w nim nadzieję – nie zaobserwowano tego, czego się spodziewano. Czy Wasz Wielki Zderzacz Kultur „Żywcem w Afryce” to przedsięwzięcie udane i obserwacje owocne?
[singlepic id=1761 w=400 float=right template=caption]
Ania: Obserwacyje na pewno łowocne, bo my tam duzo łowoców zezarli :)
Kasia: Prowde godo, zarli my ananasy, manga, jack fruity i inne takie, ino strasne sracki my po tym mieli :)
Odpowiadając na pytanie – TAK, „Żywcem w Afryce” to przedsięwzięcie udane! Jak najbardziej udane, aczkolwiek realizacja projektu w praktyce często znacznie odbiegała od naszych wyobrażeń, które zakodowaliśmy sobie w naszych głowach długo przed podróżą. Marzyliśmy wcześniej głównie o spotkaniach w typowych, etnicznych wioskach. W efekcie jednak projekt miał bardziej społeczny charakter i nierzadko akcja odbywała się w miastach. Tam byliśmy zapraszani do szkół, kościołów, na konferencje religijne, np. zlot żon pastorów, hehe, czy ośrodków prowadzonych przez organizacje charytatywne jak St. Martin czy Larche. Dzięki temu realizowaliśmy projekt z dziećmi ulicy bądź sierotami chorymi na AIDS. To z reguły był kontakt z dziećmi, co nie znaczy, iż opiekunowie również nie byli ciekawi. Chętnie bowiem i oni brali udział. Takie spotkanie dało nam wiele satysfakcji i było niesamowicie ciekawym dla nas doznaniem, zwłaszcza biorąc pod uwagę, iż trójka z nas to pedagodzy.
Musimy jednak podkreślić, iż pozostał wielki niedosyt… Mianowicie chodzi tu o nogę Ani, która trochę namieszała w projekcie. Dokładnie jeden dzień przed wyjazdem zburzyła wiele… Jak wiadomo, z tego powodu Ania i Zbyszek dojechali ok. 3 tygodnie później…. i pozostała piątka przez pierwszy tydzień musiała walczyć sama z wielkim dołem…
Ania: Przedśiemwżiyncie udane, bo my tam trocha bibelotów łostawili, a i tez nowe nawieźli (np. grzybice), bo my i kwiotków nauczyli robić, a uni nos te swoje chapati, co się zamiast chleba jy, bo my się nauczyli po masajsku skokać, ino Masaj się nie nauczył przez kapelus, bo my się przekonali, ze Matka Bosko może być tez corno, a uni się cegosik o Polsce dowiedzieli, a co poniektórzy się dowiedzieli w ogóle o istnieniu takiego kraju.
Zbyszek: Znakomite porównanie. My także oczekiwaliśmy czegoś innego, niż wyszło. Nasz Zderzacz Kultur to ogromny potencjał i drobne awarie, które zmieniły kurs działań. Chcieliśmy zderzenia z kulturą, która już nie funkcjonuje w tym miejscu tak, jak sobie wyobrażaliśmy, więc zrobiliśmy coś innego. Większą część wyprawy stanowią spotkania z dziećmi i młodzieżą, która chętniej i jeszcze bezinteresownie wchodziła w świat kierpców i krepinowych kwiatków. Co do Masajów, których odwiedziliśmy, to trochę jak w krzywym zwierciadle pokazali cechy charakterystyczne dla górali z turystycznych regionów. Po prostu kultura okazała się świetnym towarem na sprzedaż. Wracając do nawiązania, zapewne tak jak w przypadku LHC najcenniejsze jest to, co było poza oczekiwaniami i jeszcze wymyka się obserwacji.
Mucha: Było inaczej niż się spodziewaliśmy, ale uważam, że nie ma w tym nic złego. Spotkanie zwykle niespodzianką bywa, żyje. Gdybyśmy byli w stanie wszystko przewidzieć i zaplanować „nudą by zawiało”.
KG: Jeszcze przed wyjazdem nawiązaliście kontakty z Afrykańczykami, by mieć zapewnione możliwości dojścia do wiosek i spotkania z lokalną ludnością. Czy te spotkania, mimo zaaranżowania wypadały spontanicznie? Mieliście jakiś plan takich spotkań i czy było w nim miejsce na improwizację i żywiołowość? Krótko mówiąc, czy ustrzegliście się „tajlandzkiej sztuczności”?
[singlepic id=1748 w=500 float=right template=caption]
Kasia: Hehe, mimo zaaranżowania spotkań, czasem do nich nie dochodziło, a pojawiały się inne, które wiadomo – były w 100% spontanem. Inne zresztą też… Przed wyjazdem to Ania zajmowała się noclegami i to ona organizowała spotkania, do których miało dojść. Jak wiadomo, to że nie jedzie, spadło na nas ok. pół dnia przed wyjazdem. Nie było nawet czasu się tym zająć, gdyż ważniejsze było pakowanie. Tak więc te kontakty poznawaliśmy dopiero w Nairobi, a ze względu na szybkość Internetu nie wiedzieliśmy kim jest dana osoba, czym się zajmuje i czy w ogóle śpimy u niej czy gdzieś w ogrodzie. Wszystko było niespodzianką :) Np. wiedzieliśmy, że śpimy u jakiegoś pastora. Myśleliśmy, że jest nim Julius z Jinji, podczas gdy on zajmował się komputerami. Tym bardziej nie wiedzieliśmy, co i z kim mamy robić w danym miejscu…. I tak np. u Juliusa, gdy przyszliśmy do szkoły zostaliśmy zabrani na wielką salę gimnastyczną z kurtyną. Tam okazało się, że cała szkoła zebrała się, a dzieci rozpoczęły tańce i śpiewy. Po dwóch godzinach przyszła kolej na nas musieliśmy wyjść na scenę i dać coś od siebie :) To był wielki spontan, zwłaszcza, iż przed wyjazdem ćwiczyliśmy sobie pewien układ, ale gdy nagle odpadła Anka i Zbyszek, tego się nie dało zrobić…. Gdy z siedmiu osób nagle wypadają dwie, w tym jedne z dwóch skrzypiec i donośny głos wtedy musi być spontan!
Poza tym zaskoczyła nas reakcja „publiczności” :) W Żywcu co roku na Tygodniu Kultury Beskidzkiej, gdzie odbywają się tańce i śpiewy różnych górali publiczność biernie obserwuje poczynania na scenie. Tak sobie zawsze wyobrażaliśmy odbiór folkloryzmu, nikt się tym raczej nie zachwyca. A w tej czy innej szkole przy hajduku cała pełna sala zaczęła podskakiwać i klaskać do rytmu! Oni mają wrodzone niesamowite poczucie rytmu i tym wprawiali nas w kompleksy, hehe ;) Jednak wracając do pytania, każdy taki „występ” rodził bardzo spontaniczne reakcje obu stron…
Marta: Jedyny plan, jaki mieliśmy to kolejność odwiedzanych miejsc. Spotkań z ludźmi nie da się wyreżyserować, zatem wszystko, co się działo musiało być spontaniczne. Jak choćby: góralsko-masajskie śpiewy podczas smażenia „chapatti” w chacie z błota; nauka hajduka po ugandyjsku i tańców ugandyjskich po naszemu, gdy kurtyna zapadła po naszym występie w szkole w Jinjy; pielgrzymkowa piosenka „na żywca” zamiast ofiary w kościele w Fort Portal; kenijski hit „Jambo Kenia” na ulicy Mombasy wraz z przechodniami. Wiele razy my prowokowaliśmy sytuacje, wiele razy byliśmy zaskakiwani, ale tak jest z ludźmi. Okazało się, że najlepszymi odbiorcami są dzieci. A z nimi to dopiero spontan.
Kasia: Sztuczności raczej ustrzegliśmy się. To znaczy, syndrom „tajlandzkiej sztuczności” towarzyszył nam w miejscach komercyjnych. Mamy tu na myśli głównie Kenię, okolice wybrzeża i plaże, gdzie jest najwięcej Mzungu a Plastik Masaj zawsze ma mu coś do zaoferowania. Ze względu na braki większych funduszy i charakter tego wyjazdu nawet nie byliśmy w miejscach typowych dla białych. Plaże (ostatnie 3 dni w Kenii = 3 dni relaksu :) ) wybieraliśmy, gdzie 98% to byli Kenijczycy na wakacjach, nikt nas nie zaczepiał, nie naciągał, aż dziwnie…
Mamy wrażenie, że nie było odgrywania przed nami żadnych scenek, gdyż odwiedzana ludność zagoniona była codziennością. Np. w wiosce masajskiej wczesne wstawanie, przygotowanie posiłku, marsz po wodę, znów gotowanie, pranie, znów wędrówka po wodę, zaganianie zwierząt itp. To był ich naturalny rytm, a my swoją obecnością trochę go zakłóciliśmy doprowadzając do pewnych odskoków. Może ze strony naszego „przewodnika” Dawida (przez nas nazwanym Adamem ze względu na wąsa) byliśmy oprowadzani jak typowi turyści. „Adam” był „posiadaczem” kilku okolicznych wiosek i jednocześnie ich przedstawicielem. Sam raczej prowadził bardzo „wyluzowany” styl życia. Pojawiał się w mieście w garniturze, a na wioseczce zakładał swoje kolorowe wdzianka. Miał komórkę, ale nie miał prądu we wsi :). Organizował nam wycieczki krajoznawcze, pokazywał np. aloes, a jego córki uczyły nas obierać ziemniaki ;)
KG: Jaki był odbiór Waszego „dziwactwa”? Bo przecież na pewno to, co pokazywaliście było mocno dziwne dla mieszkańców Afryki – ludzi z zupełnie innej kultury. Spotykało Was pozytywne przyjęcie z zaciekawieniem, czy odbierani byliście jako intruzi, a może szaleńcy (zwłaszcza tam, gdzie spotkania były przypadkowe)?
Ania: Ady miło, dobrze patrzeli, czasem ino z Cyganami mylili i dziwowali się.
[singlepic id=1758 w=300 float=left template=caption]
Kasia: Też mnie zdziwiło, że znali Cyganów ;) Właśnie w ogóle nie byliśmy dziwni! I to nas zaskoczyło! Myśleliśmy, że będziemy zwracać na siebie uwagę w naszych pięknych strojach, a tu normalka… Każdy jakoś wyglądał, często dużo dziwaczniej od nas! I dość szybko zdaliśmy sobie sprawę, iż będąc w strojach cały czas tylko niepotrzebnie się męczymy, niszczymy je, więc wróciliśmy do wygodniejszej wersji, tylko nie każdy był na to przygotowany, w sensie spakowany, więc paradował jako dziwok do końca :) I stroje zaczęliśmy zakładać na wyjątkowe okazje, jak jest zapisane w tradycji. I wtedy to naprawdę robiło szoł! Gdy ktoś już nas poznał i nagle na kolację czy do kościoła wybieraliśmy się odświętnie ubrani, każdy był pod wrażeniem! Zaciekawienie budził przede wszystkim śpiew, hitem okazał się „Siustany” no i hejkanie starśnie się im widzioło. Zaciekawienie również zawsze miało miejsce przy robieniu kwiatków z bibuły, bo jak to nagle z kawałków papieru powstają takie cuda :) A dla nas interesującym faktem było ich dalsze wykorzystanie, np. jedna z mam wkładała je sobie w uszy. Inne młode Masajki ukryły swoje kwiatki, a w niedzielę do kościoła się nimi przystroiły.
Andrzej: Na pewno nigdy nie byliśmy potraktowani, jako intruzi. Na całej trasie spotykaliśmy się z ogromną życzliwością. W Afryce sam Mzungu już budzi zaciekawienie i zainteresowanie miejscowych, a co dopiero biały ubrany i zachowujący się trochę inaczej :)
KG: Czy zaobserwowaliście jakieś wspólne cechy obu kultur, dzięki którym możliwy jest dialog bez rozmowy, czy raczej języki tańca, śpiewu i zwyczajów są zbyt odległe, by mogły ze sobą „rozmawiać”?
Marta: Gdy jest taniec i śpiew, słów nie trzeba. Jest radość…
Ania: He jak my se pogodali, jak my se pośpiewali, jak my jakie rzewne górolskie śpiewali (ło tyraniu w polu, przy łowca, czy tynsknocie za górami) to łóni się nieroz zadumali, pewnie ło swoim trudnym życiu myśleli. A jak my wesołe hejkali, to im aż nogi same chodziły. No i na odwrót było tak samo. Eeee, chyba my się dogadali. Tak po prawdzie to niektórzy całkiem bez gotki musieli, bo anglijskigo ni w ząb.
Kasia: Masajksa kultura na tle Kenii niejednokrotnie przypominała nam góralskość na tle Polski… Masaje to wizytówka Kenii, jak niejednokrotnie górale Polski.
[singlepic id=1757 w=400 float=right template=caption]
Hehe, te same zwierzęta, zapach dymu z chaty niczym jak z bacówki, gdzie wędzi się oscypki… Podskoki, tyle że górale uginają nogi i przeskakują przez kapelusz, a tam nikomu to nie wyszło! Masaje niesamowice przystojni jak nasze chłopy :) Nie mówiąc już o urodzie masajek i góralek, ino że te nasze babska jakies bardziej dorodniejse som :) Była masajka Kryśka, znomy też górolkę Kryśkę, był masaj Dawid, górola też takiego znom :)
Najważniejsza w tym wszystkim jest otwartość na drugiego człowieka. Oczywiście, że istnieje niezliczona ilość różnic międzykulturowych i niektóre nasze zwyczaje mogły wydawać się co najmniej dziwne np. Dziady, ale z drugiej strony np. Śmigus – Dyngus nie wywołał zdziwienia, gdyż w ten sposób obchodzi się u niektórych w Kenii urodziny.
Mucha: Jak najbardziej. W pewnym stopniu jak to Miodu mawia ludzie są wszędzie tacy sami.
KG: W jaki sposób przemierzaliście Afrykę, bo chyba wieźliście ze sobą sporo bagażu – stroje ludowe, prezenty, instrumenty. Dużo tego było? I pewnie jeszcze więcej przywieźliście do Polski?
Ania: Pewnie, ze jeszcze więcej do Polski, suwenirów i bibelotów. Nady normalnie „ordynary transport” my śmigali.
Kasia: Hehe, a wg mnie paradoksalnie przywieźliśmy mniej, tzn zależy kto! Moją misją było przed wyjazdem wszystkie zbędne ciuchy, kremy, szampony tam zostawić, tudzież zamienić się. Tak więc buty z lumpeksu specjalnie na tę okazję za 3 zł kupione zamieniłam na nowy masajski kocyk, kieckę z prześcieradła chyba uszytą na obfite korale itd. itp…. A na plażach dla Kenijczyków w Mombasie, gdzie co kawałek jest wypożyczalnia strojów kąpielowych (gdyż większość wczasowiczów nie posiada) ostatniego dnia po ostatniej kąpieli powiesiliśmy tam swoje mokre majty i staniki. Właściciele bardzo się cieszyli, gdyż wzbogaciliśmy ich asortyment. Chociaż szczerze wątpimy z Muchą, czy któraś z Pań wbije się w strój po nas, gdyż u nich dominowały bardziej obfite kształty :)
[singlepic id=1760 w=400 float=left template=caption]
A czy dużo było bagażu? Mniej niż na mojej „pierwszej wielkiej hehe wyprawie na stopa do Włoch” jakieś 8 lat temu, gdy nie wiedziało się, co pakować, i większość bagażu stanowiło np. 5 sukienek nie wiadomo po co. Większość naszych plecaków to było między 50-60 litrów, waga od 11 do 15 kg, czyli znośnie. Ale wiadomo, my som delikatne baby i straśnie my się pocili, jak my to tachali. Problemem była „rucha”, czyli ruska torba z bagażem wspólnym, którym było ok. 6 kg cukierków odpustowych, typowo żywieckich, ok. 50 serc piernikowych, i różne akcesoria do robienia kwiatów z bibuły. Naszym marzeniem było redukowanie „ruchy”, ale czasem ona rosła w silę i czasami nie dało się jej odchudzić. To rzeczywiście utrudniało sprawę zwłaszcza w matatu, gdzie każdy dzierżył swój bagaż i „rucha” na spółkę. Wielki podziw dla Zbyszka, który dotarł z Anką później, a ciężar jego bagażu stanowił tyle, co dwa inne. Ale to mocny chłop i doł se rady.
Uogulniając, bagażu mieliśmy dużo i rzeczywiście to stroje i inne ludowe akcesoria zajęły najwięcej miejsca :). Instrumenty również zawadzały, gdyż skrzypce dziewczyny nosiły osobno i bardzo łatwo można było o nich zapomnieć..
Andrzej: Na krótszych odcinkach przemieszczaliśmy się niezawodnym Matatu. To było bardzo wygodne i cholernie niewygodne :). Nie było czegoś, jak przystanek gdzie trzeba dojść, tylko busik podjeżdżał nam pod nosek, ładowaliśmy się (co było najgorsze, tzn. przepchać się do tyłu i ugnieść wszystko na sobie) i jazda 30 km przez 2 godziny… Długie dystanse pokonywaliśmy zazwyczaj nocnymi autobusami, wtedy była wygoda przez pierwsze 2 godziny i oczywiście noc nieprzespana :) Raz, dwójce z nas, w ostatnim momencie udało się załapać na legendarny pociąg z Nairobi do Mombasy…. Śniadanie w towarzystwie stada bawołów za oknem – boskie :) A w mieście nawet zdarzyło się bujać tuk-tukiem czy motorem.
Mucha: Ruska torba!! O niej nie zapomnę! Pełna upominków wędrowała przez miasta, pola do wioski zahaczywszy nawet ;). Początkowo przeklinana z czasem oswojona i pokochana :) Wróciła z nami odmieniona, pełna „nowego”.
KG: Ten wielki kontynent nazywamy po prostu Afryką – określeniem jednowyrazowym, do którego zwykle ładujemy każdy kraj i wyobrażamy sobie je wszystkie tak samo. Tymczasem przecież, podobnie jak w dużo mniejszej Europie, w Afryce jest wiele kultur i duża różnorodność, nawet w sąsiadujących miejscach. Gdzie „żywieckość” najlepiej się czuła i wpasowała (i co o tym decydowało)?
Kasia: Ady pywno ze prowdziwy Górol to się nojlepiej cuje pod swoją chałpą, ka som góry. I jak godo tako piosenka: Górole górole, górolsko muzyka, cały świat obyndzies, ni ma takij nika. Co oczywiście nie znaczy, że chcieli my do chałpy wracać. Wręcz przeciwnie, największy niedosyt polega na tym, iż zdecydowanie za krótko trwała ta „wycieczka”. Zwłaszcza pobyt w Ugandzie, gdzie wiza kosztowała nas więcej niż cały pobyt w tym kraju.
Ania: Podobno w Ugandzie.
Marta: Podczas tej wyprawy odwiedziliśmy Kenię oraz Ugandę, w niewielkich ich częściach. W Kenii spędziliśmy jeden miesiąc, w Ugandzie 10 dni. I te 10 dni wystarczyły mi w zupełności, aby zakochać się w tym miejscu. Zwłaszcza wioska pod Fort Portal. Wolność i spokój (od naciągaczy, naganiaczy i hałasów miasta), dzikość natury, zieleń – to wszystko sprawiło, że moja „żywieckość” poczuła się naturalnie i swojsko. Sprawili to też ludzie, zwłaszcza dzieci. Poznawaliśmy ich codzienne życie, uczyliśmy pływać w jeziorze, pojechaliśmy na wycieczkę w góry. One pokazywały nam swoje życie, my im pokazaliśmy cząstkę naszego. Nie byłaby możliwa taka interakcja, gdyby nie poznanie się nawzajem, czas spędzony wspólnie, bliskość. To wyzwoliło naturalność i spontaniczność.
Andrzej: Najlepiej wspominam Ugandę, gdzie oprócz serdecznego przyjęcia (zresztą jak w Kenii również), mogliśmy obserwować skromność, a jednocześnie radość ludzi tam żyjących. Ja najlepiej czułem się w górach na wycieczce z ponad 20 osobową grupą dzieci.
[singlepic id=1771 w=400 float=right template=caption]
Kasia: Zdecydowanie Uganda… Kenia ze względu na swój komercyjny charakter potrafiła do siebie zrazić, a Uganda jawiła się bardziej dziko i przyjacielsko. Nikt nigdy nie podał nam ceny „dla białych”, co w Kenii było na porządku dziennym! Nie musieliśmy więc tracić czasu na targowanie się, nad czym ubolewał Mader :) Nasi gospodarze nie chcieli od nas zapłaty za noclegi! Z każdej strony odczuwaliśmy autentyczną serdeczność, w którą na początku nie mogliśmy uwierzyć, szukaliśmy na siłę podstępu, którego nie było :)
A najpiękniej było wysoko w górach Rwenzorii….. W ramach podziękowania za gościnę u jednego pastora, składając się po ok. 15 zł mogliśmy zafundować ok. 20 dzieciom pierwszą w ich życiu wycieczkę… To było niesamowite, zwłaszcza iż dla nich było to życiowe doświadczenie. Niektóre nie spały całą noc, gdyż były tak przejęte. Jechało nas zatem ponad dwadzieścia osób jednym autem, które co 15-30 minut miało przerwę, gdyż chłodnica nie spełniała swojej funkcji :) My w tych butach górskich, goreteksowych kurtkach i te dzieci boso lub w klapkach, sukienkach, reklamówkach biegły przez te górki. Finalnie doszliśmy do gorących źródeł, gdzie wszystkie dzieci w ubraniach się kąpały, mając przed sobą czterogodzinny powrót, a nie było za ciepło. A z tych pieniędzy starczyło jeszcze na obiad dla wszystkich :)
KG: Gdzie i kiedy będzie można zobaczyć (w mediach lub na żywo) materiały z wyprawy i ekipę „Żywcem w Afryce” opowiadającą o skutkach zderzania kultur?
Kasia: Oto pytanie do Zbyszka… :)
(KG: A Zbyszek przemilczał)
Ania: Pewnie dopiero na festiwalu w Cannes.
[singlepic id=1752 w=600 float=center template=caption]
KG: A na koniec powiedzcie jednym zdaniem lub wyrazem:
- Ilość zdartych kierpców: 1 para nienaruszona ze względu na nogę Mamci, za to jedna noga jeszcze przed wyprawą
- Ulubiony masajski taniec ludowy to: hajduk i skakane
- Najlepszy transport z Żywca do Nairobi to: najtańszy czyli płackarta
- Energia wyzwolona podczas zderzeń kultur (wraz z jednostką) wynosi: 88%
- Mieszkaniec Żywca to Żywczanin, a Ugandy to: maj corny brader (my corny brother)
- Refren ulubionej piosenki afrykańskiej brzmi: hakuna matata
- Nowe umiejętności po powrocie to:
- wygodniejszy sposób na obranie pomarańczy
- sprawiedliwy podział ananasa
- wyrób ciapati
- wyciąganie dutków od turystów
- W Afryce na żywca najlepiej jest:
- jeździć na hipopotamie
- jeść placki na bazie żółtej wody
- Kraj, w którym sołtys plemienia poszedł w tan z Anią to: KAnia (KG: no tak, w Tanzanii, mimo wcześniejszych planów, ostatecznie nie byli)
- „Dziękuję” w suahili to: asante
WIELKIE ASANTE za rozmowę!
Zapraszam na stronę projektu: „Żywcem w Afryce” i do galerii zdjęć.
[nggallery id=98]